Przejazd do El Chalten
Za oknem jeszcze ciemno, gdy następuje pobudka. Nie ma rady - trzeba wstać sprawnie, dopakować resztę gratów i szybko skonsumować śniadanie. Autobus mamy o 7:30, a tym razem musimy dojść na piechotę do dworca. Zasiadamy przy małych stolikach do śniadania. Są pewne zatory zaopatrzeniowe - o tak wczesnej porze uwija się tylko jeden chłopak, pełniący funkcję kelnera. Uwija się - to raczej eufemizm. Defiluje między zgromadzonymi przy stolikach głodomorami dystyngowanie, bez zbędnego pośpiechu. Do tego sam w kuchni przygotowuje kawę i podgrzewa tosty. Donosi po kilka kawałków, więc raz po raz ktoś podnosi pusty koszyk, patrząc na niego wymownie. Jeśli przy tym wyrazi prośbę jednym, krótkim słowem:
- Chleb! - który tu brzmi "bread" bądź "pan" na pewno w odpowiedzi usłyszy:
- No, thank you, I'm not hungry. No tengo hambre.
Jakoś udaje nam się zaspokoić głód i już się zwijamy, gdyż autobus nie będzie na nas długo czekał. Oba komputery przy recepcji są wolne, ale nie ma już czasu na Internet. Obładowani plecakami ruszamy przy świetle księżyca do centrum. Autobus już częściowo wypełniony; plecaki lądują w bagażniku, zasiadamy, gdzie kto znajdzie miejsce i startujemy do El Chalten.
Droga wiedzie wzdłuż południowego, a potem wschodniego brzegu Lago Argentino. Gdy zostawiamy za sobą ostatnie budynki El Calafate, przypominam sobie, że chcę jeszcze wysłać smsa do kraju. Niestety, za późno - równo z minięciem rogatek miasta, stracił się zasięg. Wkrótce i jezioro zostaje za nami, a autobus podąża na północ, w kierunku kolejnego dużego jeziora - Lago Viedma. Właściwie, jadą dwa busy - nasz duży i jeden mniejszy. Ja zająłem przedostatnie miejsce w tym większym, wygodniejszym; kilkoro pasażerów musi jechać tym drugim. Gdy dojeżdżamy do skrzyżowania, następuje małe przetasowanie - ktoś tam się przesiada. Ten mniejszy autobus jedzie dalej prosto, a nasz skręca w lewo, na zachód. Na drogowskazie napis: El Chalten - 90km.