Teraz się szybko przepakowujemy do dużych tobołów i ruszamy w kierunku schroniska. Przekraczamy potok po mostku i dalej wygodną ścieżką mniej więcej po poziomicy, co oznacza trochę w górę, trochę w dół. Przeprawiamy się przez jakieś mokradła.
Najpierw po przyzwoitych, drewnianych pomostach, potem już po błocie, jako że rozwalone deski czekają na naprawę. Za nami zostają Rogi, a szlak omija dwa mniejsze stawy, potem odrobinę większe Lago Skottsbergs. Z Cerro Paine Grande spada kaskadami któryś z licznych potoków, żłobiąc pręgę żlebu w zielonej połaci porośniętego krzakami zbocza, a ścieżka zawija się za jeziorem na południe. Los Cuernos przeglądają się w tafli jeziora. Wprawdzie odbicie nie jest całkiem wyraźne, ale i tak nie mogę sobie odmówić przyjemności, jaką jest chwila postoju w tym miejscu.
Doganiamy Niemców, którzy widzieli, że podeszliśmy wyżej, niż ich mirador i pytają, czy warto było. Pocieszamy ich, że to i tak nie była jeszcze przełęcz i że horyzont rozszerzył się tylko odrobinę. Nie licząc szybko zanikającego widoku na Torze d'Agostini - wiele więcej zobaczyć się nie dało.
Zostaję nieco z tyłu, czując w nogach to szalone tempo schodzenia. Powoli zapada zmierzch. Na szerokim łuku naszego szlaku dostrzegam w przedzie moich towarzyszy, zatrzymujących się przy jakichś pojedynczych osobach - jak się wkrótce okaże, to rodacy ze Szczecina. Zwiedzają Patagonię wynajętym samochodem, a dziś nocują w schronisku, do którego zdążamy i wyszli na wieczorny spacer. Po chwili i ja mijam dwoje z nich, po czym ścieżka skręca pod kątem prostym i blisko brzegu Lago Pehoe ukazują się zabudowania schroniska i rozstawione przy nim kolorowe namioty.
W ramach formalności w recepcji, oprócz paszportów musimy pokazać również karteczki imigracyjne, po czym możemy się wprowadzać. W środku jest schludnie, ale jakoś tak... zimno. Może - zbyt przestronnie. Tyle, że to dotyczy pomieszczeń wspólnych, bo pokoiki raczej niewielkie. W naszym jest sześć łóżek, piętrowo usytuowanych, miejsca tylko tyle, by pomiędzy nimi móc przejść. Odczuwam zmęczenie, z przyjemnością więc zajmujemy z Danielem wygodne fotele i pufy w pewnego rodzaju małym saloniku, wykładając znużone stopy na stoliku. Zaopatrzeni w kartoniki z winem rozpoczynamy wieczorną część tego długiego dnia. Dołącza Tomek i czas upływa leniwie na wspominkach oraz układaniu planów na kolejny dzień. Potem Tomek dołącza do śpiącej już Wiesi, a my jeszcze siedzimy, sączymy i rozkoszujemy się błogim lenistwem.