19.07 (czwartek) - ciąg jeszcze dalszy
Rozrywkową część naszego pobytu w Budapeszcie rozpoczynamy oczywiście od zimnego piwa, które działa na nas zbawiennie, gdyż mimo nadchodzącego wieczoru (jest około dziewiętnastej), nadal jest bardzo gorąco. Nagrzane przez cały dzień mury miejskie oddają teraz to ciepło i miło jest się raczyć zimnym chmielowym napojem, zwłaszcza, gdy obok stolika stoi wentylator rozpylający tzw. suchy lód
:
Po piwku nogi do fontanny, żeby jeszcze bardziej się schłodzić, tym razem od zewnątrz
Idziemy się przejść głównym deptakiem miasta:
Wstępujemy do McDonald'sa na lody, spacerujemy niespiesznie. W końcu zaczyna zapadać zmrok. Trafiamy na taki plac (niestety nie mam pojęcia jak się nazywa
):
Jest tu dużo knajpek z "piwnymi ogródkami", więc oczywiście przysiadamy znowu. Zamawiamy po dużym piwie, mając na myśli oczywiście półlitrowe.
Kelner chyba jednak miał na myśli co innego albo bardzo chciał nas tak zrozumieć, bo przynosi nam piwa litrowe
No ładnie, jak ja sobie z tym poradzę
:
Z pomocą męża daję radę
Niestety robi się późno. Pora wracać, jeśli chcemy zdążyć na przedostatni kurs metra (wolimy nie celować na ostatni, żeby mieć coś w zapasie
), które odjeżdża koło 23.
Po drodze jeszcze pstrykamy zdjęcia pięknie oświetlonej bazylice św. Stefana:
Potem jeszcze szybkie zakupy w sklepie spożywczym, głównie napoje orzeźwiające na noc, bo już wszystko wypiliśmy
I do metra
Ale, ale, musimy jeszcze przecież kupić bilety.
Najpierw mijamy kasowniki, tylko, że my jeszcze nie mamy co kasować. Dopiero dalej jest maszyna sprzedająca bilety. Męskiej części "ekipy" jakoś udaje się z nią "dogadać", mimo, że napisy tylko po węgiersku. Rozszyfrować cokolwiek można wyłącznie na podstawie rysunków.
Szczęśliwi, że mamy bilety, zjeżdżamy ruchomymi schodami:
Jesteśmy przekonani, że dalej będą kolejne kasowniki, bo przecież inaczej byłoby nielogicznie: wracać się od maszyny, żeby skasować bilety. "U stóp" ruchomych schodów "wyłapuje" nas facet i prosi o bilety. Myślimy sobie, że nam je ręcznie skasuje. Tymczasem on je zabiera, łamaną angielszczyzną informując nas, że są nieskasowane. Tyle to my wiemy
Nie było po drodze kasownika, tłumaczymy. Wyciągamy ręce po nasze bilety i mówimy, że wobec tego wrócimy je skasować.
Niestety, facet zaciska dłoń i krzyczy (:!:), że musimy zapłacić karę
Najpierw myślimy, że to żart. Po piwku nastroje nam dopisują. Uśmiechamy się miło do pana Węgra. Jednak on odpowiada nam kamienną twarzą. Powoli dociera do nas, że on nie żartował.
Teraz już jesteśmy zbulwersowani: przecież mamy ważne bilety
Kupione przed chwilą, tu jest data. Na nic tłumaczenia. Facet jest wielki jak byk, ma jeszcze dwóch kumpli, nie wyglądają przyjaźnie. Po tych piwach powoli rozwiązują nam się języki i zaczynamy być bardzo elokwentni. Nerwy mnie ponoszą, gdy facet twierdzi, że był napis, że dalej bez skasowania biletów wchodzić nie należy.
- Gdzie ten napis
:!: - i ja zaczynam krzyczeć.
Jedzie ze mną do góry ruchomymi schodami i pokazuje jakieś węgierskie wyrazy.
- Chyba żartujesz -
:!: - patrzę na niego z niedowierzaniem.
Mąż trochę mnie uspokaja. Nie będziemy się przecież z nimi bić
Spotykamy dwie pary: Holendrów i Koreańczyków, którzy są w dokładnie takiej samej sytuacji jak my. I już mi świta, że facet chce w "łapę". "Zapomnij" - myślę sobie. Spokojnie mówimy, że nie zapłacimy. Oni straszą policją. Proszę bardzo, poczekamy. Stoimy dłuższą chwilę, policja się nie pojawia. Moglibyśmy spokojnie odejść, bo nikt nas nie trzyma siłą. Ale już się zorientowaliśmy, o co chodzi. Nie oddamy mu naszych nieskasowanych biletów po to, żeby je sprzedał innym nieświadomym obcokrajowcom. Teraz nareszcie rozumiemy tego "bezinteresownego" człowieka w metrze, którego spotkaliśmy, jadąc do centrum po południu.
Stoimy i patrzymy temu Węgrowi wyzywająco w twarz. Nic by to nie dało, gdybym w końcu nie wypaliła czegoś w stylu, że ładnie traktują turystów w swoim kraju i że mamy już dość ich "gościnności", dziwnego języka i braku kultury. Facet dał się sprowokować. Z wściekłością krzyknął : - Głupi Polacy, wracajcie do swojej Polski
i triumfalnie podarł bilety.
I właśnie o to nam chodziło
Nie ma biletów, nie ma sprawy i nie zarobi sobie na nas, sprzedając bilety na ostatni kurs metra za 15 minut. Szkoda tylko, że tyle nam nerwów poszło.
Tylko co teraz? Nie mamy już drobnych do maszyny, żeby ponownie kupić bilety, a automat przyjmujący banknoty jest zepsuty. Próbujemy iść do następnej stacji.
Tutaj w ogóle nie ma maszyny przyjmującej banknoty, a kasy o tej porze oczywiście zamknięte. Co za kraj, co za ludzie
Zaczynamy się znowu denerwować. I pomyśleć, że jeszcze tak niedawno miałam taki pozytywny obraz Węgier.
Pozostaje nam iść pieszo. Ale to zajmie nam ponad 2 godziny. Mimo to próbujemy. Po godzinnym marszu, wykończeni i zrezygnowani, bierzemy taksówkę. Trudno, może nie zbankrutujemy... Taxi podwozi nas pod sam camping, a tu kolejna niespodzianka
Brama zamknięta, mimo, że pani z recepcji twierdziła, że czekają do ostatniego gościa, a już na pewno do północy (tym bardziej, że oprócz nas były na tym campingu tylko dwie rodziny, więc widać kogo nie ma). No tak, jest tuż po północy. Gdybyśmy zdążyli na metro... Gdybyśmy... Na szczęście po terenie campu kręci się facet z bungalowa. Idzie po recepcjonistkę, która o dziwo nas nie poznaje (:!:). Naprawdę nie wiem, jak jej się to udało
W końcu pokazujemy jej przez płot nasze samochody i namioty. Wygląda, jakby jej się coś przypomniało. Po kilku minutach jesteśmy już w namiocie.
Mam dość
Tak nieprzyjemnie zakończył się ten obiecujący dzień. Jestem zdegustowana, głównie brakiem wyrozumiałości w stosunku do obcokrajowców, którzy wcale nie muszą rozumieć języka węgierskiego. A najbardziej próbą wymuszenia łapówki i prawdopodobnym przeznaczeniem naszych biletów do ponownego sprzedania.
Przypominają mi się Holendrzy, którzy dyskutowali z Węgrem zdecydowanie zbyt kulturalnie, tłumacząc, jak bardzo są zawiedzeni (w końcu podróżują po ich kraju, wspierają węgierską turystykę, a zostali tak nieładnie potraktowani). Mieliśmy dzisiaj niestety do czynienia z chamstwem (muszę to nazwać odpowiednio
), które zaciążyło nieco na moim odbiorze Węgier.
Ale na szczęście emocje opadają (musiałam je sobie przywołać na potrzeby relacji
) i człowiek zapomina. Dlatego w tym roku też byliśmy na Węgrzech
Zastanawiam się tylko, czy będziemy jeszcze kiedyś mieć ochotę podróżować metrem w Budapeszcie. Póki co, mam co do tego wątpliwości...