Kolejne spacery po słoweńskich Alpach były przewidziane w ramach wakacji spędzonych w Słowenii i Chorwacji w lipcu 2009 roku. Niestety, tak się złożyło, że nie udało się tych planów zrealizować. Dlatego też, kiedy miesiąc później zbliżający się front wyganiał mnie z gór w Austrii, postanowiłem poszukać lepszej pogody po "słonecznej stronie Alp". Na pierwszy strzał zaplanowałem Alpy Kamnisko-Savinjske z wejściem na ich najwyższy szczyt - Grintavec.
Po trudnościach, spowodowanych objazdami i kiepskim oznakowaniem słoweńskich dróg, udaje mi się dotrzeć tuż po godzinie dwudziestej do celu. Kamniska Bistrica. Duży parking po lewej stronie, parę zabudowań i zakaz ruchu na wąskiej, ale jeszcze asfaltowej, drodze. Zatrzymuję się na parkingu i rozglądam się po okolicy. Rzeczywiście, największy budynek, to Koca u Kamniski Bistrici. Mnóstwo ludzi wokół, głośna muzyka - cóż, Słowenia!
Pod zakazem ruchu tabliczka: "Dovoleno na lastno odgovornost". Zwykle, widząc taki napis, nie wysiadam nawet z auta, tylko jadę dalej, biorąc na siebie tę odpowiedzialność. Ale skoro wokół mnie tylu tubylców, upewnię się, jak to traktują Słoweńcy. Najbliżej jest para motocyklistów. Żeby uniknąć ewentualnego nieporozumienia, wynikającego z różnic językowych między polskim a słoweńskim, zwracam się po angielsku. Pan spogląda niepewnie, ale pani podejmuje rozmowę.
- Tak, oczywiście, że można, tyle że na własną odpowiedzialność.
Kiwam głową ze zrozumieniem - znaczy, że jest tak, jak się domyślałem.
- Pieszo można, rowerem można - dodaje pani - tylko nie samochodem czy motocyklem.
Oo! Więc jednak nie tak, jak myślałem. Dziękuję za informację i wracam do wozu, zapominając o zasadzie "spytaj kobiety i zrób odwrotnie".
Wszechobecny gwar i spory ruch na parkingu skłaniają mnie do poszukania spokojniejszego miejsca na nocleg. Wracam kilkaset metrów szosą i zjeżdżam w prawo, parkując przy mostku. Okazuje się, że mostek przerzucony jest nad wąziuteńkim kanionem. Zapada zmrok, więc nie ma już czasu na bliższe zapoznanie się z wąwozem o pionowych, skalistych ścianach. Szybko ścielę sobie leże w wozie, robię kolację, pakuję plecak na planowaną wycieczkę i kończę dzień przy piwku.
O poranku podjeżdżam na parking przy schronisku i wyruszam w trasę punktualnie o szóstej. Przechodzę pod zakazem ruchu a już po chwili mija mnie jakiś samochód. Za chwilę następny, po czym przejeżdża jeszcze kilka innych. Przychodzi mi na myśl ta zapomniana zasada, ale nie chce mi się już teraz wracać. Zresztą, właśnie asfalt zakręca w lewo, a strzałki ze szlakiem wskazują na wprost. Za chwilę rozgałęzienie - Kamnisko sedlo w prawo a ja nadal prosto.
Przy kolejnym rozgałęzieniu znajduję już tylko strzałkę na jakiś pomnik. Podążam w tym kierunku, by wkrótce połączyć się znów z drogą jezdną. Jako, że jedyne wskazywane kierunki tutaj, to odbicie w lewo do pomnika oraz powrót do schroniska, wybieram nieoznaczoną drogę jezdną - ona przynajmniej prowadzi w moim kierunku. Kiedy wkrótce dobiega do mnie warkot kolejnego pojazdu, decyduję się go zatrzymać.
Udaje mi się to bez problemu. Pytam faceta za kierownicą, czy tą drogą dojdę na Grintovec. Tak, owszem. Idę więc za ciosem i pytam, czy by mnie nie zabrał. Właściwie, może zabrać. Poprzekładał szybko graty, rozłożone na fotelu obok i już siadam na zwolnionym właśnie miejscu. Widzę po sprzęcie, że też turysta. Jak tylko ruszyliśmy w górę, pytam go o ten zakaz ruchu. Można, jak najbardziej - oczywiście, na "lastno odgovornost".
Droga się wznosi, zalicza parę serpentyn; cieszę się, że zyskuję nie tylko odległość, ale i wysokość. W trakcie rozmowy dowiaduję się, że mój kierowca wybiera się na Kamnisko sedlo. Kiedy więc dojeżdżamy do rozstajów, gdzie strzałka na Kamnisko sedlo pokazuje w prawo, ja sięgam po plecak. Nie, spokojnie - najpierw mnie podwiezie a potem tu wróci i ruszy w swoją stronę. Przejeżdżamy jeszcze kilkaset metrów i widzę parę samochodów zaparkowanych z boku drogi. Tu się żegnamy. Zawraca, a ja zarzucam plecak na grzbiet i rozpoczynam właściwą trasę.
Sądząc po informacji na tabliczkach, zyskałem prawie półtorej godziny. Stąd już tylko dwie godziny i kwadrans na Kokrsko sedlo, gdzie stoi Gojzova koca. Ścieżka pnie się stromo przez las. Doganiam towarzystwo - czterech mężczyzn i mały pies - zwolna ich wyprzedzając. Kiedy mijam siedzącego przy drodze kolejnego turystę, z zachmurzonego nieba zaczynają spadać pierwsze krople deszczu. Pytam go o prognozę pogody.
- Po południu ma padać, rano jeszcze ma być ładnie.
Deszcz chyba go usłyszał, gdyż krople stają się rzadsze, później zanikają zupełnie. Tylko niebo nadal pochmurne.
Stopniowo pojawia się coraz więcej przerw pomiędzy drzewami, zaczyna przeważać niska roślinność, dzięki czemu pojawiają się też pierwsze widoki. Wysoko przede mną głębokie wcięcie w kształcie litery "U" - to przełęcz Kokrsko. Do stromo podnoszącej się doliny, zwężającej się w miarę podchodzenia, spadają skalne ściany, porośnięte tylko u podnóża i na górnych krawędziach. W tyle pozostają boczne grzbiety, odchodzące na południe od głównego łańcucha tej grupy.
Ścieżka wyprowadza na środek i przechodzę pod liną kolejki towarowej schroniska. Jest stromo i dolinka zaczyna przypominać bardziej żleb.
Za chwilę docieram pod ściany po przeciwnej stronie i teraz już w ich bezpośredniej bliskości, szybko zyskując wysokość, wychodzę na siodło przełęczy. Wita mnie pies schroniskowy, łasząc się i ciesząc na pieszczoty.
Odrobinę skróciłem podany czas wejścia, ale jestem mokry, a na przełęczy wieje zimny wiatr - skracam więc psie przytulanki i wchodzę do budynku. W środku siadam przy stole i robię sobie śniadanie. Jest kilka osób, ale ruch nie jest wielki. No tak, jest już po ósmej, więc prawie każdy, kto spał w schronisku - jest już w trasie.
Pozdrawiam,
Franz
http://wfs.freehost.pl
http://wfs.cba.pl