Wracając ze Splitu pomyśleliśmy, że skoczymy na obiadek/kolację do Makarskiej. Nic ciekawego nas tam nie spotkało oprócz niesamowitych tłumów na plaży. Nawet nie porobiłem za dużo zdjęć. Ogólnie rzecz biorąc zrobiłem mało fotek, bo miałem dość noszenia sprzętu, który to na mnie dyndał, a w drugiej ręce Filipa. Miejsc do przysiądnięcia i zjedzenia czegoś było w Makarskiej naprawdę dużo. Obejrzeliśmy tyle ile się dało, wsunęliśmy coś (żona zdołała to zrobić
) i wróciliśmy do Baśki. W tym roku wrócimy na Makarską, bo dzieci dostały od babci kasiorkę specjalnie na atrakcje dla nich. Tak więc na pewno zaliczą jakieś zabawy i jazdę kolejką.
łódki... bo co tu focić w Makarskiej
Kolejne dni to znowu plażowanie przerywane nudnościami mojej żony
Generalnie większość czasu spędziłem na plażowaniu (samemu, bądź rzadziej z rodziną). Do najbardziej traumatycznych przeżyć zaliczyć można spotkanie z pewnymi ludźmi na plaży...
Gdy jak zwykle pewnego dnia moje żoninio się mdliło i została w domu wyruszyłem na plażę. Zabrałem karimatę, maseczkę z rurką i zbiegłem po tysiącu i jednym schodku
na plażę. Ułożyłem się, po wciśnięciu karimaty między Niemca postury brontozaura i ćwierkających Czeszek postury przypalonych patyczaków. Tak sobie błogo leżakowałem, uprawiając dżoging po trójkącie, w cyklu karimata-jadran-prysznice-karimata-jadran-prysznice. Wiedziałem, że mam około 2 godzinek na ten sport. Gdy wróciłem spod prysznica i ułożyłem się do wysuszenia, zamknąłem oczy. Nagle słyszę: "Ile wzięliście makaronów?" "no tyle i tyle", "a wy ile ryżu", "no tyle i tyle". "To co będziemy jeść?"... plepleple. (Okazało się, że rozłożyli się w pobliżu Szczecinianie.) Ja sobie myślę : "Ooo...Polacy. A przez cały pobyt spotkałem może z raz na promenadzie parkę z dzieckiem". No i leżę sobie dalej odpoczywając. A tu słyszę "A bo wy w tej ewidencji to jesteście..." "No a wy z ochrony to niby lepsi...."
(to tylko wycinek z konwersacji). JA-PIER-DZIU!!! Przejechałem prawie 1300 km, żeby spotkać ostatnią rzecz na jaką miałem ochotę! Ludzi z branży! A tak bardzo nie chciałem myśleć o tym, przepraszam za wyrażenie, syfie, przynajmniej na wakacjach. Niby czysty przypadek, ale jaki pech! Nie reagowałbym tak, gdybym może pracował gdzieś indziej. Ciężko to wytłumaczyć, ale ludzie, którzy robią to co ja na pewno będą wiedzieć o co chodzi. Ci którzy tam nie pracują - nie zrozumieją i nie ma co tłumaczyć
. Ja staram się, jak większość ludzi chyba (tych którzy pracują tam gdzie muszą, a nie chcą) resetować na każdym wolnym, jakie tylko jest możliwe. Nawet na weekendzie. Dlatego ciśnienie mi się podnosi, gdy np. na świętach rodzinka pyta: "a jak tam w pracy". Niby nic, ale ja nie mam ochoty opowiadać. Szybko kończę temat.
No nic dobrze, że urlop zbliżał się ku końcowi, bo ta wizja, a może raczej fonia, prześladowała by mnie do końca