" Budapeszt"
Droga do Budapesztu minęła jak z bicza trzasł, choć, tradycyjnie, w Słowacji "lało jak zebra" (cytat z mojej córki, kiedy dziecięciem była).
Na Węgrzech zakupiliśmy winiety - po polsku! A tak się martwiłam, że nie umiem przeczytać, jak się mówi dzień dobry w języku tubylców.
Budapeszt zatrzymał nas na dłużej.... w korku.
Niebo się rozpogodziło, wyjrzało słońce.
Kiedy już dotarliśmy do Oekotelu, powitała nas miła pani, podała klucze i kody do Internetu. Szybka kąpiel i dalej - do oceanarium!
Oto adres :
http://www.tropicarium.hu/?a=welcome&lang=en
Tropicarium i oceanarium mieści się w kompleksie handlowym, po tej samej stronie Budapesztu co hotel, więc łatwo tam trafić i zaparkować.
"Światowcy" zapewne wymienią lepsze oceanaria w Hiszpanii, Portugalii, itp., ale nam, wieśniakom i naszemu synowi bardzo się podobało.
Tropicarium kryje wśród bujnej, autentycznej roślinności, w sadzawkach, nad którymi przechodzi się po mostkach i terrariach masę zwierząt : gady, płazy, owady , rybki, wolno latające ptaki( to znaczy szybko latają, ale nie w klatkach tylko nad głowami zwiedzających) i maleńkie małpki wyglądające jak puchate piłeczki tenisowe. Sceneria rzeczywiście przypomina tropikalny las deszczowy. To wszystko na stosunkowo małej powierzchni, więc maluchy nie marudzą.
Trzeba tylko patrzeć pod nogi, bo sama o mało nie pozbawiłam braci Węgrów okazu fauny, który, wykluwszy się z jaja, opadł wprost pod moje stopy i rozglądał się wokół kiwając się na rachitycznych nóżkach.
Małpek nie widziałam, bo musiałam pilnować swojej małpki, ale S twierdzi, że były prześliczne.
O wiele atrakcyjniejsze jest oceanarium, bo przechodzi się niezbyt długim, przezroczystym tunelem. Wokół widza pływają ogromne ryby, przedziwne płaszczki, no i , oczywiście, rekiny. Te ostatnie robią wrażenie, a w wyznaczonych godzinach są karmione, więc widowisko robi się ciekawsze. Za ogromnymi szybami i w akwariach pływają ciekawe i wielobarwne okazy.
Wielką przyjemność sprawia dzieciakom jeszcze jedna atrakcja - basen, w którym pływają wielkie płaszczki. Każdy może oglądać te stwory przez okrągłe okna w ścianach basenu albo wejść do przezroczystej , może metrowej średnicy, tuby umieszczonej w basenie i oglądać od spodu, co dzieje się w wodzie. Może nie każdy może wejść... Dzieci mogą, te mniejsze i odważniejsze. Nasz się nie dał załadować.
Więcej o tym nie napiszę, bo klaustrofobia mnie zabije na samo wspomnienie.
Wielką frajdę sprawia dzieciakom głaskanie płaszczek. Od góry bowiem basen jest otwarty i można zanurzać w nim ręce (uprzednio umywszy je w specjalnej umywalce obok),a te dziwne ryby jakby specjalnie podpływają do zanurzonych dziecięcych dłoni. Ładny widok.
Podobało mi się, jak obce dzieci głaskały te stworki. Ale mój synuś????
Płaszczki zakończone są długim, ostrym kolcem.
Przypomniał mi się pewien australijski łowca krokodyli zadźgany na śmierć przez płaszczkę.
Nie zdążyłam jednak wpaść w panikę, bo S łagodnie przypomniał mi, że jesteśmy w centrum handlowym i z pewnością mam ochotę zajrzeć do jakichś sklepów. No pewnie! Pocwałowałam do wyjścia.
Nie wiem, co robili przez następną godzinę. I nie chcę wiedzieć.
Potem spotkaliśmy się na kolacji w restauracyjnej części kompleksu, zrobiliśmy drobne zakupy w Tesco (pyszne bagietki zapiekane z serem) na jutrzejszą drogę i opuściliśmy centrum.
Ale żeby nie było za wesoło, wyjście na parking stało się nagle niemożliwe.
Wichura, urwanie chmury, rwące potoki na chodnikach, grzmoty. Psa byś nie wygonił na taką pogodę.
S poszedł po samochód. I za to go kochamy.
Dotarcie do hotelu, choć utrudnione kompletnym brakiem widoczności, nie zajęło nam wiele czasu.
Prysznic i spać!
Jutro zdobywamy Chorwację.
Filmik z oceanarium - w obróbce. Pojawi się niebawem. A jak długo trwa niebaw, wie tylko S.
W Oekotelu - nie wszystkim chciało się spać.