Ruszamy. Niebo się przeciera, świta.
Kierujemy się tym razem na Słowenię, bo przed nami Jaskinie Skocjańskie!
Docieramy do nich około 10. Kupujemy bilety i czekamy aż zbierze się odpowiednia grupa turystów.
Korzystamy z przestronnych łazienek,by się odświeżyć.
Na parkingu zjadamy śniadanie (ostatnie kawałki pszennego kruha).
Kawka, herbatka.
Restauracja na miejscu serwuje kanapki po 5 euro, więc omijamy ją szerokim łukiem.
Mały zabija czas na placu zabaw.
W końcu przychodzą dwie młode przewodniczki i prowadzą nas drogą przez las ku wejściu do skocjanskiej jamy.
Przy wejściu dzielą nas na grupy włosko-angielską i słoweńsko- niemiecką.
W sumie wszystko nam jedno - wybieramy mniej liczną.
Kamera naładowana do czerwoności, aparat też.
A tu pani mówi, że nie wolno fotografować ani filmować.
Uuuu. No cóż wieszam ciężką maszynerię na szyi. Pasek wżyna mi się w skórę przy każdym kroku.
Tuż przed nami młodzi Niemcy nieskrępowanie fotografują, błyskając co rusz lampą.
Przewodniczka wymownie tłumaczy PO NIEMIECKU, że nie jest ślepa i prosi o niefotografowanie.
Wstydzę się, bo stoimy tuż za winowajcami, tylko, że to mnie dynda u szyi ogromny aparat, a Niemiec trzyma swoją idiotkamerę za plecami dziecka.
W końcu ich wyprzedzamy i możemy skupić się na monstrualnej jaskini, jej przygniatającym ogromie i pięknie.
Początkowo mijamy niższe, podświetlone, z łagodnie zaokrąglonymi stalagmitami, stalaktytami i stalagnatami komory.
Potem, do naszych uszu dociera coraz głośniejszy szum, w powietrzu wyraźnie unosi się mgiełka, jest chłodno.
I jest!
Niesamowitej wielkości jaskinia. W dole huczy podziemna rzeka, nad głowami ogromna przestrzeń i kamienne sklepienie, jak w gigantycznej katedrze Matki Ziemi.
Idziemy tuż przy skalnej ścianie, potem kładką wiszącą na wysokości wieżowca nad przepaścią. W dole kłębi się woda.
Jest niesamowicie.
Zwiedzałam różne jaskinie (grotołazem nie jestem, więc tylko te komercyjne w Polsce czy Anglii, np. w Cheddar), ale tak przytłaczającego piękna nie dotykałam.
Zachęcam! Z całego serca!
Tuż przed wyjściem z jaskini słyszymy piski licznego stada nietoperzy - nie widzimy ich.
Tu wolno robić zdjęcia.
Potem zostajemy w tyle i oglądamy ten cud natury.
Po jakimś czasie udajemy się do windy.....której już nie ma. Pojechali bez nas.
Na całe szczęście, przewodniczka doliczyła się, że zginęli jej turyści.
Zjechała po nas specjalnie. Przeprosiliśmy, pośmialiśmy się razem, podziękowaliśmy i w długą!
Nach Gratz.
Oekotel w Gratzu ma o tyle ciekawe położenie, że w pobliżu są sklepy spożywcze i przemysłowe oraz jakieś drobne knajpki, więc można zjeść obiad, kolację czy zrobić zakupy na drogę bez wsiadania do samochodu.
Powitała nas niemiła baba-jaga, nie udostępniła Internetu, w pokoju, mimo że rezerwowaliśmy dla 3 osób w tym 1 dziecko, były tylko 2 wąziutkie kołderki (takie na 90-100cm), więc któreś z nas było w nocy odkryte ( w poprzek wystawały nogi od kolan), a wrześniowe noce do ciepłych w Austrii nie należą.
Ale co tam. Pies ich trącał.
Powędrowaliśmy do sklepów.
Nakupiliśmy żytnich,sojowych i innych ciemnych bułeczek.
Szynkę, kiełbaski i wszystko, czego nam przez ostatnie 2 tygodnie brakowało.
Potem w pokoju rzuciliśmy się na zakupione jedzenie jak stado wilków.
I lulu.
Rano śniadanie i do domu.
Mamusia przywitała nas w progu.
W tym roku obcięła mi tylko firanki ( w zeszłym wykosiła cały żywopłot z bluszczu), choć powtarzałam,że podobają mi się takie leżące artystycznie na podłodze. Ale co tam. Raz w roku u nas mieszka.... I w zasadzie miła jest, jak na teściową, to nawet bardzo miła....
Spokojny człowiek jestem.