Kibo Safari Camp
Na przywitanie dostajemy białe ręczniki do wytarcia się po podróży pełnej kurzu. Nawet nie zdawaliśmy sobie sprawy, że jesteśmy tak brudni. Do kosza wrzucamy czarne. Jeszcze drink powitalny, klucze do kłódki i idziemy do namiotu. Dostaliśmy namiot niedaleko recepcji. Kłódka zamyka trzy suwaki w przedniej części namiotu. Przed wejściem taras, wygodna kanapa do siedzenia. Wewnątrz bardzo przestronnie, spodobało nam się wnętrze. Nie mam zdjęć, ale to bez trudu można znaleźć w internecie. Do 16 to czas na m.in. lunch, poznanie terenu i domycie się, bo ręczniczki to za mało. Jako, że wyprzedzamy naszą grupę o wizytę u masajów to na obiad idziemy do prawie pustej restauracji. Wybór dań jest wystarczający, napoje dodatkowo płatne. Tutaj piwo było najdroższe, bo kosztowało 400 szylingów. Do wyboru 3 regionalne i guinness. Innych cen nie zanotowałem.
Trzeba wspomnieć o rozliczeniach. Przy obiedzie zapytano nas o nr domku, chcieli podpis na rachunku. Zapłaciliśmy na miejscu. I tutaj zapaliła się czerwona lampka.
Teren Campu to cztery alejki z domkami, których początkowym punktem jest miejsce, gdzie jest recepcja, restauracja i bar. Na terenie hotelu jest też niewielki basen. Pisałem wcześniej, że baseny nie interesują mnie na terenach hotelowych.
Przed safari pobiegałem trochę z aparatem i kilka pstryków:
Po niezbyt miłej jeździe z poprzednim kierowcą początkowo chcieliśmy wrócić do naszego pierwotnego busu, ale okazało się że mamy alternatywę. Kierowca bardzo dobry i dbający o to, aby pokazać jak najwięcej na trasie. A w środku mama z dwójką nastoletnich córek. Strzał w dziesiątkę, bardzo sympatycznie z nimi spędziliśmy czas na podziwianiu przyrody.
Park Amboseli, to większości płaski teren, trochę bagnisty nad którym góruje oczywiście szczyt Kilimandżaro.
Ot takie widoki:
To zapowiedź kotków, były daleko, ale i tak wzbudziły dużą sensację i zebrało się wiele samochodów z turystami.
Wracamy do Campu, o 19 trzeba opuścić teren parku.
A zachód słońca zastaje nas przy wyjeździe z parku.
Po przyjeździe z safari.
Wieczorem kolacja i pogawędki z innymi uczestnikami podróży. Niestety nie obyło się z walką o rachunki z kelnerami. Przy kolacji już zwracałem uwagę, że płacimy od razu i żeby to zostało zanotowane. Odpowiedz brzmiała jak zwykle „nie ma problemu”, ale kwitka nie łatwo było się doczekać. Nie tylko my mieliśmy z nimi przeboje. Podczas dalszej części wieczoru płaciliśmy, ale z zaznaczeniem ze rachunki nam są niepotrzebne, bo nie będę podawał nr domku i nie będę się podpisywał. Czyli są dwa sposoby:
1. Nie płacić za dodatkowe napoje i zbierać kopie rachunków do rozliczenia w momencie wyjazdu.
2. Płacić i nie podawać nr domku
Dlaczego, bo przy wymeldowaniu u nas okazało się, że mamy zapłacić 1600 szylingów. Nie zapłaciliśmy w rezultacie. Ten pierwszy sposób jest trochę niepewny i po co zawracać sobie tym głowę. Przewodniczka powiedziała nam, że mogą oszukiwać na rachunkach.
W następnej części m.in. kociaki i walka olbrzymów.