5. Modlitwa o wschodzie słońca
15 marca
Dobrze śpię tylko na początku, potem jak się budzę po północy to już nie udaje mi się porządnie usnąć. W obozie słychać głosy już co najmniej godzinę przed zarządzoną przez Dragana pobudką o trzeciej. Ktoś już się kręci przed namiotami.
Kol'ko zvezda, jebote! - czyjś okrzyk zachwytu na dobre wyrywa mnie z półsnu i zachęca do ruszenia rzyci. Na zegarku 2.55, Bolek i Lolek dopiero się budzą. Wypełzam z ciepłego śpiwora, zamiast przemoczonych wczoraj starych traperów zakładam w świetle czołówki suche nowiutkie skorupy, zapinam goreteksa i wyłażę w mroźną ciemność. Podnoszę głowę - człowiek podziwiający przed chwilą niebo miał najzupełniejszą rację.
Od razu nabijam menażkę śniegiem i biorę się za jego topienie. Nie tracę czasu na walkę z prawami fizyki, ograniczam się do stopienia dwóch litrów bez gotowania, co i tak trwa dostatecznie długo. Napełniam peta i wrzucam kilka szumaków. Przydałoby się więcej wody ale nie ma już czasu.
Kijki w ręce, raki i czekan przytroczone do wora. Niektórzy zakładają raki już teraz. Kilka minut po czwartej, gdy jesteśmy wszyscy gotowi do startu, widzimy jakieś światło zbliżające się od strony z której wczoraj przyszliśmy. Kilka czołówek, potem kilkanaście, po chwili nie można ich już zliczyć. Zaskoczenie jest pełne. O tej porze dnia, a właściwie nocy, i w tych okolicznościach przyrody...
Parę minut później dochodzą do nas przybysze. Żeby dopełnić surrealizmu całej sytuacji, człowiek idący na czele kolumny wita się z Draganem jak ze starym znajomym.
Coraz więcej ludzi zbiera się w naszym małym obozie, podczas gdy od strony progu doliny wciąż dochodzą następni. Z szybko przeprowadzonych rozmów wynika że to Czarnogórcy z Plavu, Gusinja, Podgoricy i jeszcze kilku klubów górskich. Jest również paru Albańczyków z Kosowa. Przyjechali do Vusanja późno w nocy i od razu na lekko podeszli z zamiarem wejścia na Maja Jezerce. Jedna myśl przychodzi mi do głowy - wiszą nam duże piwo za przetorowanie szlaku. Inaczej w życiu by tak szybko tu nie dotarli. Dragan chyba wiedział że będą szli jakiś czas po nas, nie przypuszczał jednak że spotkamy się już tu i teraz...
Enko, przewodnik Czarnogórców i przewodniczący klubu górskiego "Hrid" z Plavu, staje pośrodku obozu. Podchodzi do niego Dragan i jeden starszy siwy facet. To Rifat Mulić z Plavu, żywa legenda tych gór, przewodnik wyprawy która niedawno zrobiła pierwsze znane wejście na Maja Shnikut. Enko zaczyna zaimprowizowane przemówienie. Opowiada o projekcie Balkans Peace Park, na rzecz którego działa. Jest on finansowany z Anglii i Holandii i ma na celu utworzenie w Prokletijach międzynarodowego parku ochrony przyrody i otwarcie granic dla górskiej turystyki. Żeby przechodzenie granicy nie było już więcej nielegalne, czy też na granicy prawa, jak jest teraz w naszym przypadku, i żeby góry były dostępne dla mieszkańców Czarnogóry, Serbii, Kosowa, Albanii, Chorwacji... Polski... Wymienia wszystkie kraje skąd pochodzą uczestnicy naszych połączonych wypraw. Wieści widać szybko się rozchodzą.
Na koniec, zwracając się do Dragana, przypomina że to Serbowie kilka lat temu pierwszy raz weszli zimą na Maja Jezerce. Dragan i Rifat też na krótko zabierają głos. Niektórzy z najbliżej stojących nagrywają ich na komórki, dużo ludzi robi zdjęcia.
Około 4.30 w świetle czołówek połączone siły formują się w kolumnę i powoli zaczynają ruszać na południe. Jest nas ponad 60 luda.
Długi sznur ludzi podchodzi na następny próg doliny, pierwsi są już na kolejnym progu. Śnieg tutaj nie jest zbyt głęboki, na razie nawet prowadzący nie mają chyba zbyt trudnego zadania. Większość z nas gasi już czołówki, stajemy na krótki odpoczynek, zdejmujemy część ciepłych ubrań.
Kilku ludzi z czoła kolumny klęka na śniegu i zaczyna muzułmańską poranną modlitwę. Niebo jest jeszcze szare ale widać już dobrze szczyty naokoło. Myślę że wielu z nas się w tym momencie modli, każdy na swój sposób.
Gdy jest już zupełnie jasno, z pieśnią na ustach obchodzimy z prawej strony miejsce gdzie latem jest największe jezioro. Część repertuaru znam - "Za dobra stara vremena", "Računajte na nas" - więc z dziką przyjemnością zdzieram gardło razem z innymi. Ekipa się coraz bardziej integruje, międzynarodowa kompania się dobrze bawi. W pewnym momencie słyszę znajomy-nieznajomy język.
Majtas - facet idący przede mną pokazuje swojemu kumplowi dalszy kierunek marszu, wskazując ręką w lewo. Kierunków się nauczyłem półtora roku temu w Buni i Gropaet. To pewnie nasi kosowscy Albańczycy. Zagaduję do nich po serbsku, dobrze znają ten język więc chwilę z nimi rozmawiam.
Jak dotąd nie było trudno, jednak ponad jeziorem znowu zaczyna się kopanie w śniegu po pas. Formuje się kilkunastoosobowa lokomotywa torujących ochotników. Jak to dobrze że nie jesteśmy tak objuczeni jak wczoraj... Gdy przychodzi na mnie kolej, daję długą, mocną zmianę, po czym walę się jak długi w śnieg.
Kryzys przychodzi po kilkunastu minutach. Widać było za mało czasu żeby odpocząć po wczorajszym dniu. Idę jednak dalej równym spokojnym krokiem gdzieś w środku kolumny, aż do dłuższego odpoczynku jaki sobie robimy w słońcu na górnym piętrze doliny.
Przechodzimy obok charakterystycznej kamiennej jamy, którą pamiętam z letniego wejścia. Jest zasypana po sam sufit. Śniegu musi więc w tym miejscu być dobrze ponad trzy metry.
Z idącymi obok Czarnogórcami bawimy się w rozpoznawanie okolicznych szczytów. Okazuje się że byli w ekipie która w 2005 roku pierwszy raz weszła na Maja Shnikut. Opowiadam im że czytałem o tym wejściu w sieci. To musiała być ta grupa którą widzieliśmy z góry z Ivošem i Davidem, podchodząc na ostatnią przełęcz przed Maja Jezerce. Maja Shnikut widzieliśmy na wyciągnięcie ręki dzień wcześniej z Doliny Śmierci, nie wiedząc nawet jak się nazywa. Dolina Śmierci naprawdę nazywa się Stani Koprishtit, ale tego też nie wiedzieliśmy...
Przede mną idzie Czarnogórzec z wielkim, nieforemnym pakunkiem na plecach. Zapytany, odpowiada że to paralotnia. Przy pomyślnych wiatrach zamierza skoczyć z samego szczytu.
Znowu się czuję na siłach wspomóc "lokomotywę" w torowaniu, więc dochodzę do czoła. Jeden z naszych Serbów, Slavomir, zagaduje do mnie po polsko-czesku. Całkiem nieźle nawija ogólnosłowiańską mieszanką. Zgodnie stwierdzamy że najbardziej nam się podoba czeskie określenie raków -
mačky. Pewnie niedługo będziemy musieli je założyć.
Dochodzimy pod kopułę szczytową. W zimowej szacie wygląda trochę inaczej niż latem, jednak rozpoznaję dalszą drogę. Ktoś podchodzi kawałek i ocenia warunki śnieżne.
Moramo da stavimo dereze! - krzyczy. Odpinam więc
mačky od plecaka i zakładam na skorupy. Zamiast kijków w rękę chwytam czekan. Uprzęże pozostają w plecakach, podobnie jak niesiona przez Dragana lina. Nie ma potrzeby ich używać.
Idziemy właściwie tak samo jak kiedyś szedłem tędy latem. Jest jednak zupełnie inaczej i... bezpieczniej. Śnieg jest stromy ale dobrze związany, nic nie sypie się spod nóg. Idę jeden z pierwszych. Górna część żlebu ma 60-65 stopni nachylenia, raki zapewniają dobrą przyczepność, kopiemy stopnie w śniegu. Wychodzimy ponad ściankę i na chwilę zatrzymujemy się na naradę.
Dragan i Enko są gdzieś niżej, doglądają reszty wyprawy. Tu na górze ze znających drogę jesteśmy ja i Tomica, jeden ze starszych Serbów. Niezmordowany Željko znowu wyrywa do przodu. Co on je? Z Tomicą wykierowujemy go żeby kawałek przetrawersował zboczem a potem odbił w lewo w górę. Razem z Ljubišą, jeszcze jednym Serbem, ruszamy za nim, poprawiając ścieżkę dla następnych.
Tomica opowiada mi o swojej stronie internetowej i o swojej książce "Planinom", w której opisał góry Serbii i Czarnogóry. Z tego co opowiada widać że zjadł zęby na tych górach.
Željko pokonuje ostatnie spiętrzenie i już jest na szerokiej grani szczytowej. Idę kilka metrów za nim, ciężko oddychając. Ostatnie metry przechodzę już samą siłą woli. Szczyt, widzę jak Željko wznosi ręce w górę, przybijamy piątkę, razem ze mną wchodzą Tomica i Ljubiša, gratulacje, zaraz dochodzą następni. Nie wchodzimy na krawędź nawisu żeby nie ryzykować jego załamania, zatrzymujemy się kilka metrów od niego. Wyciągam peta z szumakiem i piję parę długich łyków, pogryzam dużym kawałem czekolady. Patrzę na zegarek. Jest 10.40, niewyregulowany wysokościomierz wskazuje 2690 m. Naprawdę razem z tymi zwałami śniegu pewnie będzie koło 2700.
Wchodzi coraz więcej ludzi. Moja ekipa wyciąga serbską flagę, robimy zdjęcia. Gwiździ tak że trudno ją utrzymać, wiatr o mało jej nie porywa. Czarnogórcy wyciągają też swoją flagę, ale przez ten wiatr zwijają ją tak szybko że nie udaje mi się jej pstryknąć...
Telefon nie łapie zasięgu. Semsy do krewnych i znajomych królika będą musiały poczekać aż zejdę w dolinę. Na szczycie spędzamy ponad godzinę, w atmosferze totalnej imprezy gratulujemy sobie nawzajem z następnymi wchodzącymi, pstrykamy jeszcze więcej zdjęć.
W pewnym momencie przypominam sobie o rozbitym helikopterze. Długo patrzę w dół na stronę Valbony. Nie daje się stąd zauważyć żadnych śladów. Góry Przeklęte będą miały jeszcze jedną tajemnicę.
Większość już zaczęła schodzić, w końcu też się zabieram do zejścia. Niedaleko pod szczytem widzimy jeszcze jednego podchodzącego człowieka. Rozmawia chwilę z jednym ze schodzących i rusza dalej w górę. Później z różnych źródeł dowiem się że w sumie na szczyt dziś weszło 40-50 osób.
Ten co z nim rozmawiał mówi nam że nikt już za nim nie idzie. Nie będzie sam, na górze są jeszcze ludzie. Igor, bo tak ma na imię jego kumpel, schodzi z nami. Jest Chorwatem z Zagrzebia, więc wspominam mu o Gordanie, z którym złaziliśmy ten rejon niecałe dwa lata temu.
Igor nie ma czekana ani raków, tylko kijki. Nie on jeden zresztą, ale przy tylu ludziach kopiących stopnie i ci słabiej wyposażeni jakoś sobie poradzili z wejściem. Trochę się boi zejścia żlebem, więc pożyczam mu swój czekan i schodzę z kijkami. W końcu mam raki więc o swoją przyczepność jestem spokojny.
W miarę szybko schodzę już mocno wydeptanym żlebem. Igor zostaje trochę z tyłu ale też daje radę. Dolną część kopuły szczytowej zbiegam już szybko i doganiam naszego dzielnego glajciarza. Schodzi przygnieciony ciężarem skrzydeł których nie rozwinął, wiatr się okazał za silny. Muszę uwiecznić jego heroiczną walkę na zdjęciu. Zdejmuję rękawice, kładę je na śniegu, jedna z nich zjeżdża, na szczęście zatrzymuje się kilkanaście metrów niżej. Też zostaje uwieczniona na zdjęciu.
Zatrzymuję się na płaskim, zdejmuję raki i czekam na Igora aż zejdzie z moim czekanem. Jestem zrypany, siedzę długo na śniegu, wpieprzam pół tabliczki czekolady i wypijam prawie całego szumaka jaki mi został. Ljubiša częstuje mnie grejpfrutem. Wcinam go łapczywie mimo piekielnie kwaśnego smaku.
Błotochlapy, zwane fachowo stuptutami, mam zupełnie podarte zębami raków. Jedną z nogawek w zewnętrznych spodniach też. Zimowe frycowe. A gdzieś słyszałem że w rakach trzeba chodzić z nogami szerzej, jak kaczka.
Dragan zostaje pod kopułą szczytową, czekając na resztę naszej ekipy. Ruszam w dół i idę dłuższy czas z Czarnogórcami. Enko, Lela, Biljana i reszta idą jednak wolno, a większość moich już zlazła, więc wyprzedzam ich i schodzę sam po wydeptanych śladach. Dopada mnie coraz większe zmęczenie. Na przełęczy pod Maja Kolacit zęby wampira szczerzą się na mnie z bliska.
Słońce zdążyło już rozmiękczyć śnieg i przetorowana ścieżka zrobiła się do dupy, w przenośni i dosłownie. Stawiając nogi we wcześniej wykopanych śladach, zapadam się jeszcze głębiej, do kolan albo i do wspomnianych czterech liter. Wydostanie się z takiego położenia zabiera sporo sił, gdy człowiek już i tak jest wypruty jak koń po westernie. Kurwa, jak mi się chce pić. Szumak już dawno się skończył, zostaje jedzenie śniegu. Pomaga na chwilę.
Doczłapuję do obozu. Bole i Dole już są i właśnie zaczynają zwijać mój namiot. Nie ma czasu na odpoczynek, zrzucam wór i się dołączam. Oni już są spakowani i zaraz zaczynają schodzić dalej. Topię litra wody, co znowu zajmuje dłuższy czas. Wrzucam szumaki i od razu wypijam całość. Na więcej nie ma czasu.
W międzyczasie mija nas reszta schodzących na lekko Czarnogórców. Reszta Serbów też kończy się zwijać. Z Draganem i Gocą zbieramy się jako ostatni. Chociaż jesteśmy objuczeni jak osły, zejście na Zastan idzie nam szybko. Przed samą polaną doganiamy jeszcze jednego z naszych.
Droga w dół Ropojany pod ciężarem całego szpeju niemiłosiernie się dłuży. Pod koniec robi się już zupełnie ciemno. Przyjmuję taktykę szybszego marszu i częstszych odpoczynków. Jestem już totalnie wypruty, wydaje mi się że tak będzie łatwiej.
Devan je jači od magarca - śmieję się przez zaciśnięte zęby, wyrywając do przodu. W ostatecznym rozrachunku okaże się jednak że nasza średnia szybkość jest jednakowa.
Jebem ti Jezerce! - wyrzuca ktoś z siebie na którymś postoju, opierając wór o kamień.
W końcu widać światła Vusanja. Ku naszej radości, Rajko wyjechał nam busem naprzeciw. Reszta ekipy już czeka, przed chwilą doszli i właśnie ładują plecaki na pokład. Wyjmuję komórkę, jest zasięg, wysyłam semsy. Wrzucam wora do busa i z lekkim sercem razem z innymi ruszam w dół. Widoczne w dole światła wprowadzają w błąd, okazuje się że do przejścia jest jeszcze spory kawałek.
Dochodzimy do policyjnej stanicy. Mamy wszyscy jechać na kolację do zajazdu w Andrijevicy, ekipa ma jeszcze wstąpić do Gusinja po zakupy. Tomica pojedzie ze mną, spotkamy się wszyscy w Andrijevicy. Przepakowuję się i przebieram, jeden z policjantów chwilę z nami gada, na pożegnanie daję mu połówkę Wyborowej w podziękowaniu za przechowanie fabii.
Niedaleko przed Andrijevicą doganiamy busa i dalej jedziemy już razem. Przejeżdżamy przez most i skręcamy do zajazdu, który dla odmiany nazywa się Most. Zajmujemy kilka stolików, zamawiamy coś do picia. Tomica zgłosił się na wyprawę później, nie było już dla niego miejsca w busie i wraca nocnym autobusem z Berane do Belgradu. Wcześniej się umówiliśmy że go odwiozę. Nie ma już czasu czekać na jedzenie, więc wychodzimy i szybko podjeżdżamy te kilkanaście kilosów do dworca w Berane. Na pożegnanie wręcza mi swoją książkę "Planinom".
Wracam do zajazdu i razem z resztą ekipy jemy dobrą zupę i drugie danie, popijając piwkiem i wesoło gawędząc. Rajko, kierowca busa, poleca mi nocleg tu na miejscu. Pytam barmankę o cenę, 15 euro jest jak najbardziej do przyjęcia, tym bardziej że podobno jest porządnie i czysto. Poza tym jestem zryty jak dzika świnia, mogę sobie podarować odrobinę luksusu zamiast znowu komarować w samochodzie. Jeszcze wymieniamy adresy i czas się pożegnać z ekipą...
Morda mnie mocno paliła już wcześniej, teraz w lustrze w łazience widzę że jest nieźle zjarana. Wskakuję pod prysznic i kładę się do wyrka, darując sobie włączenie budzika.