4. Ne daj se Ines
14 marca
Budzik dzwoni o piątej. Wyłączam go z zamiarem poleżenia jeszcze chwilę. Przecież zdążę się przepakować.
Budzę się o 6.30, czyli o umówionej godzinie spotkania. Ekspresowo myję zęby z widokiem na białe góry nad Grbają, szybko się zwijam i jadę do centrum Gusinja. Pod meczetem stoi już biała furgonetka, wokół niej trochę ludzi. Jeden z nich, uśmiechnięty facet w średnim wieku i średniego wzrostu, podchodzi do mnie. Kamil? - pyta się. Potwierdzam, na co on się przedstawia - Dragan.
Przyjechali dopiero przed chwilą. Dragan idzie nas zameldować na pobliski posterunek, a ja przepakowuję szpej i witam się z ludźmi z wyprawy klubu górskiego Radnički. Jest ich razem siedemnaścioro w tym dwie kobiety. Towarzystwo od lat dwudziestu paru do ponad sześćdziesiątki. Większość z Belgradu, niektórzy z Nowego Sadu. Niestety mój belgradzki znajomy nie mógł dojechać.
Przypominam sobie widoki ze szczytu na Gusinje i spoglądam w górę. Od razu spostrzegam masywną, dostojną piramidę Maja Jezerce w śnieżnej szacie, wystającą sponad innych gór.
Jadę za busem do Vusanja do policyjnej strażnicy. Tak jak myśleliśmy, będę mógł tam zostawić fabię. Rajko, kierowca z Belgradu, zabierze busa i pojedzie spać do pobliskiej Andrijevicy. Ale przedtem podwiezie nam wory ile się da gruntową drogą w głąb doliny Ropojana.
Schodzimy do krasowego wywierzyska Oko Skakavice nabrać wody. Dragan opowiada że niedawno nurkowie próbowali zmierzyć jego głębokość. Zeszli na 62 metry i to nie był koniec. Głębiej nie schodzili bo nie mieli w butlach odpowiedniej mieszanki, a na zwykłym powietrzu byłoby to niebezpieczne.
Żegnamy się z Rajkiem, zarzucamy wory na garby i ruszamy w górę doliny z widokami na Karanfili i przełęcz Ropojanska Vrata. Dogadujemy się że dwaj członkowie wyprawy, Bole i Dole, będą spali u mnie w namiocie.
Gadamy trochę o górach. Rozmowa jakoś schodzi na Djeravicę, a stąd już jedno słowo do sprawy Kosowa. Temat ten wyjdzie jeszcze raz albo dwa w późniejszych rozmowach z moimi towarzyszami. Wiadomo że czują się rozgoryczeni i w pełni ich rozumiem. Ci z którymi rozmawiałem wyglądają jednak na mniej więcej pogodzonych z losem.
Po chwili odbijamy skrótem w lewo w górę zbocza i niedługo dołączamy do drogi która nas doprowadza na polanę Ropojanski Zastan, z niezagospodarowaną chatą która dawniej należała do serbsko-czarnogórskiej policji. Robimy półtoragodzinny odpoczynek przed ciężką robotą która nas czeka. Jest czas na zagotowanie wody na kawę i na zdjęcia z serbską flagą. Gdyby nie ten wyjątkowo krótki czas na przygotowania, może bym pomyślał też o zorganizowaniu biało-czerwonej.
Zaczyna się niewinnie. Mijamy kamień z namalowaną strzałką i czerwonym napisem Maja Jezerce i idziemy pod górę po oznakowaniach szlaku, świeżo wymalowanych na drzewach. Znakowanie najwyraźniej odnowiono od czasu kiedy tędy schodziłem. Wtedy było ledwo widoczne, szybko je zgubiłem i resztę drogi zbiegałem albo przedzierałem się na czuja. Na początku śnieg jest rzadko głębszy niż po kostki, więc mimo ciężkiego obładowania szybko zdobywamy wysokość.
Jednak nic co dobre nie trwa długo. Wkrótce zaczyna się kopanie w śniegu po jajca, w którym zapadamy się jak w bagnie. Željko, kudłaty chłopak z Nowego Sadu, ma kondychę jak koń. Wyrywa się naprzód i napiera bez odpoczynku, ryjąc ścieżkę w kopnym śniegu. Uspokaja go dopiero któryś ze starszych uczestników. Po następnym odpoczynku zaczynamy się regularnie zmieniać na prowadzeniu.
Czasem kolumna musi stanąć na dłużej, czekając aż prowadzący zdoła się przekopać przez wyjątkowo wredny i głęboki odcinek.
Ne daj se Ines - ktoś z dołu zagrzewa do walki słowami ze starej piosenki.
Sam też kilka razy daję ostre zmiany w torowaniu. Pod koniec podejścia jak śnieg jest do pasa to można go uznać za płytki. Coraz częściej prowadzący zapada się po klatę. Strome nachylenie stoku nie ułatwia sprawy.
Z moją kondychą nie jest źle. Wszystko dzięki wybitemu palcowi od gry w piłkę. Przez niego nie mogłem ostatnio grać na bramce, więc całe mecze ganiałem po boisku jak dziki pies i nabrałem formy.
Wszyscy zgodnie stwierdzamy że uprawiamy masochizm w czystej postaci. I u nas i u was niedługo Wielkanoc, trochę cierpienia w ramach postu nie zaszkodzi - mówię.
Samo grešnici poste, mi smo čisti ljudi! - śmieje się Dragan.
Podejście łagodnieje, mój altimetr w zegarku wskazuje że już jesteśmy blisko dzisiejszej docelowej wysokości. W pewnym momencie nie możemy znaleźć następnego znaku. Dochodzimy do szczytu wzgórza. Otwiera się widok na masyw Maja Malisores i góry wokół Doliny Siedmiu Jezior, chociaż nasz cel jest ukryty.
Dalej zbocze opada dosyć stromo w dół. Wygląda że będziemy musieli stracić sporo tej z trudem wywalczonej wysokości żeby się dostać na dno doliny.
Wybieramy kierunek i rozpoczynamy zejście. Jeden z młodych przymierza się do dupozjazdu, zsuwa się kilkanaście metrów. Stok poniżej jest podcięty i jest na nim sporo drzew i wystających głazów.
Zajebanciju sa snegom se plaća životom - ostrzega go jeden ze starszych. Zjazdowiec rezygnuje i zaczyna normalnie człapać jak reszta.
Jeszcze ostatnie podejście na próg doliny. Poświęcenie w torowaniu trochę mnie kosztowało, na miejsce obozu dochodzę jeden z ostatnich. Wyrównujemy w śniegu platformy pod namioty. Bole i Dole pomagają mi rozbić namiot w którym będziemy razem spali. Topienie śniegu na gazie zgodnie z prawami fizyki trwa dosyć długo. W końcu udaje mi się zagotować wodę na herbatę dla naszej namiotowej trójki i dla Ivana, który wcześniej na Zastanie podzielił się ze mną kawą. Robię też jakieś ciepłe żarełko w proszku. Później Bole podgrzewa na gazie
pasulj w puszce - serbską gęstą zupę fasolową z boczkiem. Mieszamy jedno z drugim i szamiemy na spółę. Gdy kończymy, robi się już ciemno. Wstępuje w nas trochę nowych sił ale idziemy szybko kimać. Jutro pobudka o trzeciej, a o czwartej wymarsz na szczyt.