Rilskie zakończenie sithońskiego pobytu
A teraz spróbuję napisać konkretnie, rzeczowo o tym, co tak naprawdę ulotne i mało rzeczowe - czyli o kempingowaniu w naszym bardzo subiektywnym wydaniu. Na początku ustalmy jedno - wszystkim nam się bardzo spodobał fakt, że zamieniliśmy dom murowany na domek z innego materiału
Dzieciaki były wniebowzięte - każda czynność, która starego kempingowca już trochę nudzi, dla nich była odkryciem, wyzwaniem i nową przygodą
Rozbijanie namiotu - oni baaardzo chętnie (tyko trzeba było wprowadzić zmianowe dyżury obsługi młotka
inaczej awantura murowana
). Pompowanie materaca odbywało się z podkładem dźwiękowym typu:
Ja! teraz ja! Ty już byłeś! Nieprawda Ty dłużej pompowałaś... Bawienie się zamkiem od namiotu, mimo że rodzice nieustannie powtarzają, żeby tak nie robić, bo zamek już ledwo dycha i nie będziemy mogli zamknąć namiotu, było jedną z ulubionych czynności
Spanie w namiocie, na materacach - było wydarzeniem roku, które doprowadziło do absurdalnej i mocno odbiegającej od naszej normy sytuacji, kiedy to Maluchy dopytywały się
kiedy wreszcie pójdziemy spać . Łazienkowe czynności higieniczne także nabrały nowego znaczenia
Nie wspominając o takich atrakcjach jak nieustanne przebywanie na świeżym powietrzu czy bawienie się z dziećmi, które mówią
po innym języku
Oczywiście, nie tyko dzieciaki były uradowane, ale i dorosłym kempingowanie sprawiało dużą frajdę
Tak więc wszyscy bardzo ochoczo przez te trzy dni oddawaliśmy się rygorowi, który wymuszał na nas ów wspomniany wcześniej
dzień świstaka A w skrócie dzień taki zaczynał się dość wcześnie. Tak sobie myślę, że sąsiadująca koło nas para młodych Portugalczyków to chyba rano za nami nie przepadała
mimo że usiłowaliśmy wytłumaczyć Maluchom, że
trzeba być cichutko, bo inni śpią i Maluchy przez jakieś 10 sekund nawet o tym pamiętały
Kolejny punkt programu to toaleta zakończona wizytą w kempingowym sklepie (coby jakieś śniadanko zjeść), który zazwyczaj był otwarty na oścież
i nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że pana sprzedawcy (jednocześnie właściciela kempingu) też w środku zazwyczaj nie było
Pojawiał się on w chwili, gdy już grzecznie czekaliśmy na niego przy kasie (fiskalnej, rozumie się ). Padało codzienne
kali mera, po czym nasze dzieciaki opowiadały panu (oczywiście w swoim ojczystym języku) o tym, co ich wyjątkowo poruszyło
Pana to zawsze bardzo bawiło, więc Maluchy wychodziły ze sklepu z jakimś dodatkowym słodkim fantem
A potem plaża, plaża i jeszcze raz plaża...
Następnie obiadek w kempingowej restauracji, którego smaki do dzisiaj bardzo miło wspominamy, bo to taki rodzinny biznes był, wiec gotowanie też rodzinne było, a nie przemysłowe. Potem plaża, plaża i jeszcze raz plaża...
I kolacyjka zakupiona w sklepiku
zakończona dla dzieci ciszą nocną .
Ostatniego wieczoru nastąpiła pewna modyfikacja dziennego schematu, bo zamiast do sklepu to do restauracyjki wybraliśmy się na pożegnalną, wakacyjną kolację
i tak sobie siedzimy, i jest sielsko, anielsko, grecko i wakacyjnie, gdy nagle usłyszeliśmy grzmot
Nieee, to na pewno nie burza
ale po chwilo okazało się, że jednak czeka nas spotkanie z Wielką Grecką Burzą. Wracamy do namiotu. Hm, my to jakoś damy radę, ale co na to nasz namiot
Czy namiot da radę
Przecież on nawet tropiku nie ma
Burza coraz bliżej, wiatr się zrywa, zaczyna padać, grzmoty się nasilają... A nasz namiot już zaczyna przeciekać
Dzieciaki dostają bezwzględny zakaz dotykania namiotowych ścian, na szczęście zakaz respektują, ale tylko dlatego, że szybko im się zasnęło
Burza się rozkręca, pada coraz mocniej, więc i na naszej namiotowej podłodze woda zaczyna się pojawiać
Na szczęście burzę trochę zaczęło nudzić wyładowywanie się w naszej okolicy
więc zaczęła wędrować gdzie indziej, pozostawiając po sobie niezbyt obfite opady deszczu, które po jakimś czasie ucichły
Tak więc burza i deszcz okazały się łaskawe, ale nie dla naszego namiotu
Chiński namiot nie dał rady
Natomiast rano, po dość wczesnej pobudce, spakowaniu całego majdanu, łącznie z nienadającym się już do niczego namiotem (Bartek co prawda proponował, żeby go wyrzucić, jednak spotkał się ze skutecznym buntem Obrońców Praw Naszego Namiotu - czyli Mają i Tymkiem
), rozpoczęliśmy podróż powrotną
Plan zakładał, że naszym miejscem docelowym jest
Monastyr Rilski w Bułgarii. Taki plan powstał dużo wcześniej niż sam pomysł tegorocznych wakacji. Mianowicie po przeczytaniu
relacji Małgosi i Pawła wiedziałam, że tak trzeba wakacyjną trasę zaplanować, żeby monastyr zobaczyć
I się udało
Po pięciu godzinach jazdy, podczas których pożegnaliśmy kolejny wakacyjny kraj, a także przeżyliśmy małą samochodową przygodę na stacji benzynowej w Bułgarii, kiedy to jakiś mocno zaspany pan Bułgar cofając (do tyłu oczywiście
) swojego jakże wielkiego i jakże czarnego volkswagena postanowił zaparkować (lekko) na naszym przednim zderzaku
Na szczęście mocno przestraszony pan, całym sobą pokazywał, że bardzo mu przykro, i że nie chciał, w wyniku czego tak długo wyginał kijuniowy błotnik, aż coś tam wskoczyło, gdzie miało wskoczyć, i kijunia wyglądała jak nówka-pewex
A my po tej przygodzie ze spokojnym sercem szukaliśmy drogi w kierunku Monastyru
Minęliśmy miejscowość Riła, nasz tomtom pokazywał, że do celu pozostało jakieś 20 km. Jedziemy malowniczą drogą (choć momentami dziurawą
). Z jednej strony towarzyszy nam rwąca górska rzeka (Rilska, zresztą
), a z drugiej góry (także Rilskie) wynurzające się z zalesionych wzgórz. I tak sobie powolutku jedziemy, rozkoszujemy się widokami nowego typu, gdy nagle pada pytanie Tymka:
A kto tu te wszystkie drzewka zasadził? No właśnie? Kto?
W okolicach godziny 15-tej jesteśmy na parkingu przed główną bramą.
Wszystko pięknie i ładnie, ale na dworze jest 15st.
a my jesteśmy ubrani "po grecku". Więc nasze zwiedzanie zaczęło się od grzebania w bagażniku i polowania na jakiekolwiek ubranie, które nadaje się na wczesnojesienną
pogodę a nie na upalne lato.
strój wczesnojesienny
Zwiedzanie czas zacząć, bo oto przed nami miejsce, które pamięta czasy X w, kiedy to średniowieczny asceta Iwan z Riły założył tam swoją pustelnię, która przez wieki pogłębiała nie tylko swój duchowy charakter kościoła prawosławnego, ale także stawała się miejscem ważnym dla narodowej tożsamości bułgarskiej. Dzisiaj jest jednym z najczęściej odwiedzanych w Bułgarii miejsc kultu religijnego, które zostało wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa Kultury UNESCO.
Zwiedzając dzisiaj Monastyr Rilski nie natrafimy już na pozostałości po pustelni Iwana z Riły. Pamięć architektoniczna tego miejsca zaczyna się od XIV, kiedy to na dziedzińcu wewnętrznym powstała
Chrelowata kuła , czyli 23metrowa baszta zwana
Wieżą Chreliu Chreliu - to było imię (albo nazwisko
) bojara, za panowania którego Monastyr rozkwitał.
Chrelowata kuła, czyli Wieża Chreliu
Pozostałe zabudowania wraz z najważniejszą
cerkwią klasztorną ostatecznie powstały w latach 1833/34 kiedy po kolejnym pożarze ostatecznie zrekonstruowano klasztor.
Przed główną cerkwią klasztorną, czyli katolikonem:
Wejście do katolikonu, jak i jego przedsionek ozdobiony jest freskami przedstawiającymi różne sceny biblijne:
Z boku głównej cerkwi klasztornej, czyli katolikonu
również z boku katolikonu
A co było w środku katolikonu niestety Wam nie pokażę, ponieważ obowiązuje tam całkowity zakaz fotografowania. Co prawda było kilku takich "sprytnych" co myśleli, że jak stoją w drzwiach wejściowych, to znaczy, że jeszcze nie są w środku
więc im wolno radośnie pstrykać
My tam wiemy, że każde takie pstrykanie, szczególnie z fleszem, źle działa na to, co najcenniejsze, więc nie staramy się przechytrzyć wszystkich, po to tylko, żeby mieć swoją fotkę
A w środku - ciemność oświetlona tylko blaskiem świec i złotego koloru, który dominował na ściennych malunkach, charakter i styl religijnych fresków, cisza skrzętnie pilnowana przez klasztornego mnicha, powodowała, że unosił się tam mistyczny duch. I jak takiemu zdjęcie zrobić
Poza wieżą Chreliu i główna cerkwią są jeszcze charakterystyczne zabudowania - pomieszczenia klasztorne, gospodarcze (podobno imponująca kuchnia, jej wyposażenie - jak piec na 1500
bochenków), administracyjne, pokoje gościnne (także dla zwykłych turystów) i muzeum:
Poza samym Monastyrem atrakcją tego miejsca dla nas były szwendające się po dziedzińcu bardzo przyjacielskie psiaki, które można dostrzec gdzieś w tle naszych fotek:
pan z psiakami w tle
Nasza wizyta w Monastyrze Rilskim dobiegła końca. Wychodzimy:
W pierwotnym zamyśle mieliśmy też poszukać w tej okolicy noclegu - co trudne by nie było, bo można spać w samym klasztorze, jak i w kilku okolicznych pensjonatach położonych wzdłuż drogi dojazdowej. My wybraliśmy jedynie opcję obiadową, po której kontynuowaliśmy podróż powrotną, z założeniem, że śpimy tam, gdzie dojedziemy
I znów mieliśmy powtórkę z rozrywki, bo znów na górskiej - tym razem bułgarskiej - drodze ciemności nas dopadły
Ale tym razem grożne dla nas nie były, bo wiedzieliśmy, że górskie drogi kiedyś się kończą
w związku z czym na pewno dojedziemy do jakiejś cywilizacji, w której znajdziemy nocleg. I tak też się stało - tę noc spędziliśmy w hotelu Afrodyta w mieście zwanym
Montana