Kurcze o rany... Teraz to ja już powoli zapominam, co ja miałem dalej pisać. Musiałem przejrzeć kilka fotek, co by się łatwiej kilka faktów w całość złożyła, a do tego jeszcze z dwie butelki lecytyny i już coś tam kojarzę. Masakra - dokładnie miesiąc temu o tej porze to ja pewnie zalegałem na plaży, a teraz to już nawet mi się to śnić przestało. Chciałem jeszcze dla pewności spojrzeć w kalendarz, który wisi po mojej prawicy, a tam jeszcze sierpień! No to szybki przeskok do października i lecimy.
Pamiętacie jeszcze karteczkę z napisem "Danas nema riba"? Właśnie... dla mnie oznaczało to przede wszystkim tyle, że następnego dnia trzeba będzie znów się zerwać z łóżka skoro świt południe i wylądować w Vela Luka. Podobno ryby dnia następnego miały być - tak zapowiadała grubawa pani siedząca przed zamkniętym sklepem, a która właśnie ów kolejnego dnia nas w nim obsługiwała. Wróćmy jednak do pobudki, bo ona - jak to zwykle bywa o porach wczesnoporannych - o godzinie 8:00 była bolesna. Ale wstaliśmy, znów w piątkę. Tym razem tradycyjne kółko wzajemnej adoracji w postaci Kasi i Witka, Marzeny i mnie, no i tym razem dołączyła do nas szanowna pani Julia. Bez obaw - aparat fotograficzny miała. Jako, że to druga połówka Macieja, to robiła fotki niemal w tych samych miejscach, co i Maciej. Dziwne?
Bez większych przeszkód trafiliśmy do Vela Luka.
Auto zaparkowane, teraz do sklepu. Z daleka widziałem, że drzwi otwarte, teraz kwestia asortymentu. Nie zawiodłem się. Plan w postaci ryb i kałamarnic został zrealizowany w pełni. Już nie pamiętam ile zapłaciliśmy, ale pewne było - że na łebka w przypadku dziesięciu osób bardzo się opłaciło. Dowód - kilogram kalmarów kosztował chyba 20 kuna...
Ribarnica? Ribarica? Sklep rybny!
Co tu wybrać?
Te kupiliśmy...
Kałamarniczki
Jakbyście nie mieli czym dzieci straszyć
To co? Wracamy? Nieeee, idziemy na lody, po pieczywo do piekarni i na stragan z warzywkami po składniki do sałatki na wieczór. Poszło jak po maśle do czasu, gdy pan przy straganie powiedział, że nie ma pietruszki. A jak to może być, by w Chorwacji zjeść rybę z grilla bez odpowiednio przygotowanej oliwy z oliwek? Straganik był w ogóle w takim dziwnym miejscu - nieopodal skrzyżowania w centrum Vela Luka, schowany pomiędzy kamieniczką (chyba) z Konzumem, a "częścią bankową". Kiedy już nie miał tego, co nam było potrzebne, zdradził w tajemnicy i chyba z niewielką chęcią, że kawałek dalej za restauracyjnymi ogródkami jest targ. No masz....... A na targu i świeże warzywa i owoce i........ RYBY I OWOCE MORZA, a my - jak tacy naiwni - wszystko już praktycznie mieliśmy. Kupiłem więc warzywka i taką kosmicznie wielką kałamarnicę, którą sprzedawcy nazwali prawdziwą kałamarnicą, a to co mieliśmy w siatkach: "neeee, ne kalmari". Miałem wydłubać z tego tylko oko i wrzucić na ruszt. A tamte przez nas kupione podobno kroi się na takie krążki i wrzuca do głębokiego oleju. No cóż... Teraz to ja już chciałem wracać
Trgovina.
W żywiole.
Zajechaliśmy do Zavalaticy, wskoczyliśmy w gacie kąpielowe i na plażę. Z plaży trzeba było się szybko ewakuować, bo: po pierwsze - Jacha i mnie czekała zabawa ze sprawianiem naszego zakupu kolacyjnego, a po drugie - na samą myśl o grillu robiliśmy się głodni. Wracając jeszcze do tych małych kalmarów. W konobie Alberta właśnie takie jedliśmy, a nie jakieś wielkie, więc przyjęliśmy do porządku dziennego, że nic się nie stało i w ogóle będzie dobrze. Kiedy grzebaliśmy się z jedzeniem, Julia nie omieszkała realizować swoich talentów fotograficznych, ale przyznam Wam z ręką na sercu: niektórych nie mogę pokazać publicznie, chyba że ktoś uwielbia patrzeć na przedwigilijne historie z karpiami w roli głównej
Opowieść Wigilijna bez Dickensa
Ryb mieliśmy dwa gatunki. Ich nazw nie pamiętałem tuż po wyjściu ze sklepu, więc nie oczekujcie, że teraz je wymienię. Jedne były większe, kształtem przypominały nasze polskie liny, ale miały łuski. Drugie były znacznie mniejsze, dość wąskie, ale za to długie. I wbrew pozorom, były smaczniejsze. Kałamarnice były niezłe, co świetnie widać na fotkach Justyny, aczkolwiek nie wszyscy za nimi przepadają. Poza tym uważam, że były nieco zbyt gumowate i nie wiem niestety dlaczego. Zanim te jednak wylądowały w naszych brzuchach, musiały trafić na ruszt. A grilla rozpalił Witek, z czego był niesamowicie dumny, bo to przecież sztuka podpalić węgiel drzewny... a brykiet to już w ogóle
- To TEN rozpalił węgiel!
- Tak, to ja go rozpaliłem!
Mistrz ceremonii cz.2
A ten drugi? Eee
To co z tym jedzeniem?
Robi się już to jedzenie?
No robi się, spokojnie...
Ale bakłażana to już chyba można zjeść...
Stwierdzam bez ogródek, że kolacja dała radę. Aaaaaa - zapomniałem!!! Witek nie potrafi przeżyć bez mięsa
Dlatego w Vela Luka byliśmy jeszcze w sklepie mięsnym. Szanowny jegomość sprzedał nam jakieś czerwone mięcho, żebym to ja pamiętał co to było. Pewnie dowiecie się wkrótce, kiedy Witold przeczyta relację i nie omieszka do mnie zadzwonić z informacją, cóż to za zwierza jedli. Dodatkowo postanowiliśmy zakupić jeszcze cevapcici. Okazuje się, że Chorwaci mają to już gotowe i porcjowane. No to znów jesteśmy w Zavalaticy
Ale nie mamy patyczków, co by cevapcici nadziać i wrzucić nad palenisko. Do sklepu, po krótkiej wymianie zdań, pani w sklepie szybko podała mi do ręki patyczki i już siedzieliśmy przy stole.
Odłóż już ten aparat i chodź JEŚĆ!
Zobacz co mam
Czy ja wiem, co robię?
Mmmmmmm....
No dobra, stwierdzę jeszcze raz. Kolacja dała radę
Rok temu zjedliśmy podobnie, ale było nas połowę mniej, ryb było mniej, nie było kałamarnic, byliśmy na Hvarze, a żeby kupić ryby musieliśmy pojechać ze Sv. Nedjelja do Jelsy, a co najgorsze - wstać jeszcze wcześniej.... Ale tradycja zapoczątkowana rok temu, by robić sobie grilla z własnej inicjatywy - pomysł przedni i trafny i bankowo z niego nie zrezygnujemy. A wszystko zrodziło mi się w głowie, kiedy trafiliśmy do apartamentu, gdzie nie było gospodarza i trzeba było radzić sobie samemu. W latach wcześniejszych gospodarze robili nam grilla, w tym roku my dymiliśmy pyszną kolacją naszym gospodarzom