Każdego dnia kiedy już podnosiłem swoje cielsko z łóżka i wychodziłem z pokoju czyniłem dwie rzeczy. Nie licząc tych, które czyni każdy normalny człowiek, kiedy wstaje Wychodziłem na taras, z którego rozpościerał się w rzeczy samej fantastyczny widok, nie licząc pozostałych willi poniżej i które wszystko psuły. Niemniej udawałem, że ich nie ma. Podchodziłem do prawego skraju tarasu i sprawdzałem ilość chmur widniejących na tej części nieba widocznej za domem, następnie chwytałem ręcznik i dreptałem na drugi skraj tarasu, który liczył sobie dobre 15m i sprawdzałem niebo z drugiej strony. Jakby miało nadejść coś zaskakującego. No tak, ale przecież musiałem się upewnić, nie? Zatem upajałem się widokiem błękitnego nieba i wdychałem zapach wysuszonego na upalnym słońcu ręcznika. Też to znacie? Jeśli nie, to polecam kiedyś sprawdzić. Dla mnie to zapach gorąca. Ale takiego gorąca, które lubię, które jest znośne - zwłaszcza w cieniu
Wkurzające te wille poniżej, no nie?
Będzie padać, czy nie?
Swoją drogą fenomenem dla mnie jest tempo suszenia się wszelkiego prania. Znaczy fenomenem w skali polskiej A jedną z ulubieńszych rzeczy, bo kojarzących się niezmiennie z Południem, jest składanie ręcznika plażowego. Takiego nafaszerowanego już solą, sztywnego jak papier. Ehhh, nostalgicznie zacząłem, bo dziś (mam na myśli niedzielę) mija tydzień od momentu, kiedy wróciłem do Polski. Ale nie ma tego złego... jeszcze tylko trzysta pięćdziesiąt ileś tam dni...
Zatem... (tak, wiem, nie zaczynamy zdania od "zatem") Zatem wstęp mam już za sobą. Teraz czas na kolejną kwestię, która stała się naszym codziennym rytuałem. Uwierzcie mi, że śniadania jedzone w dziesiątkę też pozostaną mi w głowie na bardzo długo. Podczas wcześniejszych wakacji nie zawsze chciało mi się wstawać ze wszystkimi jedynie po to, by zjeść razem z wszystkimi. Tu było inaczej, dzięki czemu nasze "parakolonie" stały się takie charakterystyczne. Codziennie inna para (ewentualnie nasz męski "duet":D ) miała wstać wcześniej i śmignąć po pieczywo. Skoro już wróciliśmy do domu i nic mi nie grozi, to przyznam się bez bicia, że z Marzeną poszliśmy po pieczywo tylko raz... i to pierwszego dnia Ale liczą się przecież chęci, no nie?
Czego chcieć więcej?
Nie pytajcie, co na stole postawiliśmy ostatniego dnia...
"Smacznego kochanym zuszkom! Smacznego kochanej druhnie!" (ehe... mieliśmy ze sobą byłe harcerki )
Teraz tak. Z reguły (na dziesięć dni pobytu 3 razy było inaczej - dlatego z reguły ) po śniadaniu szliśmy na plażę. Szliśmy, a raz pojechaliśmy. Ale o tym w jednej z następnych relacji, która zostanie poświęcona pewnej wyspie, o którą wypytywałem niejaką oginioszki, którą z tego miejsca serdecznie pozdrawiam i wkrótce na temat niniejszej wycieczki podyskutuję Natomiast 3 razy było inaczej, ale o tym również wkrótce, bo dziś mowa o "rytuałach".
Zdajecie sobie sprawę, że będąc w Zavalaticy jedliśmy zaledwie dwa posiłki dziennie. OK, fakt, że podczas śniadania pochłanialiśmy kilka bochenków kruha o różnych kolorach, z przewagą białego. Ale tylko dwa? No, tyle, że po południu jedliśmy też gęsto. Raz nawet jedliśmy spaghetti z sosem po "dalmatyńsku". To taki powiedzmy nasz makaron zrobiony "na winie", ale ze składników ze sklepu, tyle że po kosztach. Kurcze, za dużo gadam ogólnikami, ale obiecuję, że już wkrótce i na ten temat będzie więcej. O jedzeniu w ogóle będzie jeszcze gęsto w tematach o wycieczkach. Swoją drogą, z gastronomią podczas omawianego wyjazdu związane były aż cztery osoby. Jeśli więcej, to się poprawię. Niemniej Ola pracuje w restauracji rodziców, Kasia i Witek pracują w restauracjach, ja też kiedyś w takowej spędziłem półtora roku. Z Kasią i Witkiem zresztą Zdradzę też, że wątek restauracyjny urozmaicimy własnym grillem a'la Hrvatska
Kolacja "co się nawinie" dla dziesięciu osób
Scrabble. Ciekaw jestem ilu z Was bierze ze sobą na wakacje gry planszowe. My do tej pory tego nie robiliśmy, ale "najpopularniejsza na świecie gra słowna" pobiła rekordy gry w tysiąca w karty. W zeszłym roku właśnie rzucanie karciochami należało do naszych ulubionych popołudniowych zajęć. Tym razem było to scrabble. Najbardziej namiętnie pociskaliśmy w to z Kasią, choć poniżej trzyosobowej frekwencji nigdy nie zeszło. Ale nas się bali, a moje Kochanie nie chciało być ze mną w parze, bo "nie dam jej ułożyć ani jednego słowa"... Temu towarzyszyła oczywiście szklanka rumu Maraska z colą i dużą ilością lodu, co by się lepiej myślało.
Tu za wiele tłumaczyć nie trzeba
Przy szklaneczce... Znaczy przy scrabble.
Bez tysiąca też się nie obyło. Przy Okrągłym Stole.
A skoro już przy rumie jestem... Maraska to nasze zeszłoroczne odkrycie, którego i w tym roku nie mogliśmy sobie odmówić. Był też Prosek, nieśmiertelne Karlovacko i jakieś dziwne brandy wynalezione w zeszłym roku w Slatine przez moich rodzicieli szanownych. Nie tykałem tego Wieczory spędzaliśmy więc przy szklaneczkach, grając równocześnie... w kalambury. Podzieleni na (trudno zgadnąć) panie i panów dawaliśmy sobie wycisk. Oczywiście hasła były jak najbardziej złośliwe. Spróbujcie pokazać na przykład Hitmana, w życiu go nie oglądając. Albo Uniwersalnego Żołnierza... Co do pierwszego - zjedzone dwa dni wcześniej markizy, które leżały wcześniej w szafce ze słodyczami miały wskazać na pierwszy człon słowa, ale wyszło Helloman... Podobno też niedaleko Starego Rynku w Poznaniu jest zakład pogrzebowy Universum, który miał naprowadzić dziewczyny na pierwsze słowo tego hasła
Też musieliście trzymać paragony, żeby oddać butelki?
Podział był jasny.
Czy będzie fair, jeśli powiem kto wygrał?
Wielki finał.
Chyba pierwszy wieczór. Dziewczyny jeszcze nie wiedziały, że dostaną baty w kalambury - stąd te uśmiechy
No to dziś na tyle, nie żebym się lenił, ale rano muszę wstać