Plan dojazdu do kwatery, później nazwanej przez kogoś z pierwszoroczniaków "ośrodkiem", został zrealizowany perfekcyjnie.
No, może poza fochem Mediteranskiej Plovidby, która nie chciała już we wrześniu kursować z Drvenika na Korculę. Z tym wiąże się zresztą dość zabawna anegdotka (dobra, zabawna moim zdaniem
). Otóż w Drveniku byliśmy już o godzinie 5:00 i z roześmianymi gębami ustawiliśmy się
pierwsi w kolejce na prom. Kilka fotek, zanurzenie stóp w Jadranie i przyszedł czas na poszukanie kasy biletowej i zorientowanie się co i jak. No to podwijam kiecę i lecę do kanciapy, gdzie działa też Jadrolinija. Kto szuka, ten znajdzie - karteczka z napisem jak byk: THE FERRY DOES NOT SAIL. No to super, myślę sobie i ruszam w kierunku auta. Po lewej ktoś już siedział w knajpce i popijał espresso. Chorwat, a jak. I to miejscowy, bo nie zdążyłem dokończyć pytania "Is that true, that..." by usłyszeć tylko gorzkie "True"... Proste jak budowa cepa, ale w duchu musiał się z nas ubawić, kiedy z radością ustawialiśmy się pierwsi w kolejce i trzaskaliśmy foty
Drvenik, 5:04 rano i wakacyjny nastrój!
No dobrze, przenieśmy się kilka godzin do przodu, kiedy byliśmy już na Korculi. Jednego byłem pewien. Nie odpuszczę sobie lodów na starówce, choćbym zdechł. Ponieważ nigdzie nie dało się zaparkować, uprzejmie zawitaliśmy w przyportowym parkingu po 10 kuna za godzinę. Teraz znaleźć dobre lody. Z poprzedniej wizyty w Korculi zapamiętałem cukiernię Kiwi i właśnie tam się udaliśmy. Coś nie przypasowało, poszliśmy do innej, jak ktoś trafi na smak Marco Polo - brać w ciemno. Wypas. No dobra, teraz się rozmarzyłem, a tak poważnie to wtedy wszyscy mieli siebie dość. Chcieliśmy jak najszybciej trafić pod prysznic i odpocząć. Ostatnie kilometry.
Pupnatska w dole, jeśli się nie mylę
No to zajechaliśmy do naszej hacjendy. Tu kilka uwag. Po pierwsze wszystko było jak na zdjęciach agencji, w której rezerwowaliśmy apartament (niecałe 100 euro/osoba na 10 dni). Po drugie Witek postanowił uprzejmie zwrócić uwagę w drodze do Zavalaticy, że drogi na Korculi zdają się być lepsze niż te na Hvarze....
Po trzecie - moja osobista trauma, czyli pewne rozczarowanie gospodarzami. Już na pierwszy rzut oka zdaje się coś mi nie pasowało. A kiedy usłyszałem, że możemy sobie u nich kupować wina, bo mają swoją winnicę, to już w ogóle pomyślałem, że na bank żadnego nie kupię. Chyba nie tak powinna wyglądać gościnność? Uczciwie przyznam, że jedna butelka oczekiwała nas w lodówce, ale w głowie zrodził mi się natychmiast kontrargument (dla tylu osób?!). Możliwe, że jestem nieco wyczulony, ale choćby zeszłoroczni gospodarze, którzy ani razu niczego nie chcieli mi wcisnąć, ani sprzedać, a znosili bez pytania wszelkie "zaopatrzenie" wyryli w mej głowie pewien schemat, nazwijmy to, "savoir vivre'u". Nie zrozumcie mnie źle. Po prostu chorwacka gościnność, której doświadczałem przez poprzednie lata nijak się miała do natychmiastowego obowiązku poinformowania mnie, że mogę u gospodarzy zostawić więcej pieniędzy...
W końcowym rozrachunku wyszło na moje. Kontakt z gospodarzami sprowadził się do dnia pierwszego, wręczenia kluczy i pokazania "ośrodka", oddania dnia następnego paszportów w liczbie dziesięciu, poinformowania o kursującym autobusie wzdłuż wyspy i odebrania kluczy dnia ostatniego, bez większego zainteresowania w jakim stanie zostawiamy apartament. Cóż, nie zawsze gospodarze muszą być idealni... Ale już Wy się nie bójcie, drodzy cromaniacy
- będzie i spotkanie z gościnnością
No dobrze. Zajechaliśmy na miejsce i mieliśmy chwilę na prysznic i odpoczynek...
Gdzie ja miałbym lepiej? (tak, moja luba też czyta tę relację
)
Ale żeby nie było za łatwo, wcale nie mogłem wybrać się natychmiast na plażę. Po 13:00 w Vela Luka z promu zejść miała pozostała piątka, którą należało przywieźć do kwatery. No to z powrotem do auta i wio, im szybciej, tym lepiej.
Gdzieś tam na nich czekałem...
W drodze powrotnej do Zavalaticy zrobiliśmy jeszcze zakupy w Cara, obrypałem próg boczny fordzika, co - nie powiem - wyprowadziło mnie z równowagi... No ale jakoś ekipa zdołała przywrócić mnie do równowagi i wreszcie udało się zacząć wakacje pełną gębą.
Pierwsze Karlovacko, pierwsza partia Scrabble, pierwszy dzień ma się ku końcowi...
Pierwszy spacer po Zavalaticy, nie ma co
A na pierwszą kolację karkóweczka z grilla. Zamarynowana jeszcze w Polsce, ale obiecuję - ostatni raz
Aha - no i mistrz ceremonii w żywiole
A rano, jakżeby inaczej - szukamy Żitnej. Pierwsze moczenie w wodzie, niektórzy musieli sobie przypomnieć, że płetwy zakłada się w wodze, a nie na brzegu, potem trzeba było przekonać się, że woda jest mokra, ale że zimna, to raczej się tylko wydaje. Żitna praktycznie pusta, więc jak ulał dla naszej bandy, dziewczęta opalanko i krótkie nury w lazurze (nie, nie chodzi mi o ser pleśniowy), choć niektóre twardo postanowiły nauczyć się nurkowania.
Żitna jest nasza!
Spa Żitna
To teraz dojść w tym do wody
Wypadałoby się zanurzyć...
Ładnemu we wszystkim ładnie
A wieczorem do Alberta... tylko, że to już w następnej relacji.