Fatamorgana, jak zwykle gentelman.
Trevia- nie wiem , co ta babcia robiła, ale zawsze jest pogodna, zawsze ma elegancką fryzurę i się nie obżera.
Jak mówiłam znajomym, że jedziemy z babcią, patrzyli na nas jak na kosmitów - a ona okazała się najlepszym kompanem i oprawcą ryb!
Ostatnie dni w Zavalaticy.
Dzień jak co dzień.
Popołudnie, pogoda niezmienna, czyli 35 stopni.
Młode z ojcami pływają, nurkują, łowią żyjątka, które potem lądują w misce z morską wodą. Chłopcy oglądają dziwną rybkę, kraba, rozgwiazdę, jeżowca. Nerwowo wkładają palce pod wodę, a może ugryzie?
Nagle podbiega mały Chorwat, chwyta rybkę, całuje ją prosto w paskudny pysk, przykłada sobie do brzucha i udaje, że go ugryzła. Mali bohaterowie odskakują na bezpieczną odległość, wrzeszczą ze strachu, a dowcipniś wpuszcza rybkę z powrotem do miski i myk do wody.
Mali bohaterowie postanawiają puścić zwierzęta wolno.
Mamusie siedzą w wodzie i, jak w każde popołudnie, gdy słońce już nie praży, plotkują. A ile za przedszkole w stolicy, a jaki dojazd, a szef czy miły itp. Luz.
Nagle, nad naszymi głowami, na betoniku pojawia się Milena.
- Ujutro, jutro u peti na polje, grożdże ciach , ciach. I wymownie stuka w nadgarstek, w miejscu, gdzie zwykle znajduje się zegarek.
- U peti! Babcia nie musi. I poszła.
Analiza, synteza, analiza myślowa. Czy dobrze rozumiem? Mamy iść o świcie do pracy?
Moje rozmówczynie się śmieją. Uważają, że to będzie nowe doświadczenie. Podpływają ich mężowie i mówią to samo.
Ups. Czuję, że coś mi się tu nie podoba.
Wyskakuję z wody jak z procy i pędzę do naszych sąsiadów z dołu. Skarżę, że to nie fer, że nie poprosiła, nie wytłumaczyła, tylko wyznaczyła godzinę, wydała rozkaz i poszła. Ci podzielają moje oburzenie i informują, że zostali poproszeni o pomoc - no to rozumiem.
Szkoda mi następnego dnia, bo jak wstanę o 4 rano, to potem w dzień będę spała zamiast plażować.
Trochę dziwne. Niezły interes - zarobić na wynajęciu apartamentów i mieć darmową siłę roboczą.
I nie chodzi tu o to ,że nie chcę czy nie mogę , ale dlaczego coś mi się KAŻE !
Wracam do apartamentu. S stwierdza, że przyjechał wypocząć - 10 dni w roku bez pracy to dużo?
Postanawiam wbrew sobie, że pojadę sama.
Wstaję o 4. Schodzę do nieprzytomnych Ł. Jest ciemno. Jedziemy.
Ł roztacza katastroficzne wizje i już po chwili ryczymy ze śmiechu.
Wyobrażamy sobie, że wypuszczają nas na polu, zabierają kluczyki od samochodów, a potem wpada policja i zakuwa nas w kajdany jako nielegalnych robotników z Polski.
Wysiadamy. Ciemno. Tuż za nami przyjeżdżają warszawiacy - z niemal śpiącym pięciolatkiem.
Matce proponujemy chustę, żeby pracowała z dzieckiem u piersi, a pan Ł. zaczyna akcję.
Poduczył się ze starego słowniczka "Jak rozmawiać z polskim parobkiem" http://kwejk.pl/obrazek/1169014/jak-rozmawia%C4%87-z-polskim-parobkiem-niemcy-1942.html i nuże pokrzykiwać!
Zaczyna świtać. Dostajemy wiadra, nożyce i przydział rządku do obcinania. Co parę metrów stoją skrzynie, do których mamy wrzucać "urobek".
Pan Ł wrzucił za dużo, więc wściekła Milena każe mu przenosić nadmiar do innej skrzyni. Potem pokrzykuje, żebyśmy robili swoją robotę dokładniej.
Ryczę ze śmiechu, bo zza krzaka słyszę cały czas głos Ł parodiujący rozkazy.
Warszawiacy odkrywają możliwą drogę ucieczki do samochodów, my z powagą stwierdzamy, że nam zabrali kluczyki. Przerażenie maluje się na twarzy młodych ludzi.
- Poza tym podejrzewam, że tam są gdzieś psy pilnujące, żebyśmy nie spruli.- mówi dramatycznie Ł.
W tym momencie z oddali rozlega się szczekanie, co znów doprowadza nas do spazmatycznych śmiechów. Tym bardziej, że Chorwaci niezbyt często trzymają psy w gospodarstwach.
Nagle zza krzaka słyszymy niezbyt cenzuralne okrzyki. To pani żona Ł przycięła sobie nieco ciała między palcem wskazującym a kciukiem. Krew się leje, pani wrzeszczy.
Milena prowadzi do domku, zakleja plasterkiem i zagania do dalszej roboty.
Pan Ł po cichu rozważa ucięcie sobie któregoś palca, żeby zostać zwolnionym z roboty, ale nie może zdecydować, który jest mu najbardziej zbędny.
Dyskutujemy, który.
Nasze rozważania przerywa nowa porcja brzydkich słów zza krzaczków. To pani warszawianka skróciła sobie palec.
Scenariusz jak poprzednio - domek, plasterek, robota. Nie marudzić!
- A ty Anjeżka, nie śmiać sie!!! - krzyczy Milena.
- Muskat ne ! Muskat NEEEEE! - to Jakov opieprza kogoś, kto ściął nie to grono.
Muskat nie, muskat nie - niesie się po winnicy. Powtarzamy drżącymi głosami : muskat nie!
Jaki muskat, gdzie ten muskat?
Ustalamy jak wygląda.
Zza krzaków wyłania się Milena i mówi do mnie i pani żony:
- Wy w mieście to sobie idziecie i pieniądze za nic dostajecie a my pracować musimy i nic nie mamy!
Widzę minę mojej sąsiadki z dołu i zaczyna się we mnie gotować (szczególnie, że za noclegi zapłaciłam więcej niż moja miesięczna pensja, a właśnie w tym momencie załatwiliśmy w 7 osób zbiory z całej winnicy za darmo).
- Jak przyjadę do Polski, to też wam może pomogę.....
- O, fajnie. - mówi Ł - Salon trzeba wycyklinować.
I, jak zwykle, rozładowuje napięcie. Ryczymy.
Kończymy robotę. Moje nowe buty mają kolor cegły, ręce pokryte są niezmywalną skorupą. Śniadanie.
Z rozpaczy wypijamy po kielonie rakii i jedziemy spać do domu.
- Muskat nie!- wrzeszczy na pożegnanie Ł.
Po dwóch dniach Milenka zabiera tylko młodych warszawiaków do roboty na inne pole.
Już się nie śmieją, nie uważają tego za nowe doświadczenie.
Opowiadam wszystko po powrocie S i babci.
Jednoznacznie historia kojarzy się nam z pewną góralką spod Zakopanego, która wykorzystując naszą uczynność, poprosiła nas o wytapetowanie kuchni i pomoc przy sprzątaniu pokoi turystów, a potem policzyła za pokoje tak samo jak tym, u których sprzątaliśmy. Nie, żeby nas praca hańbiła, ale niektórzy mają tupet i widząc turystów, którzy nic tylko się bawią, uważają, że wiedziemy cały czas takie życie. Nie chcą przyjąć do wiadomości, że na te 10 dni wakacji pracujemy i oszczędzamy cały rok.
Dlatego : Zavalatica po raz trzeci i....ostatni.