Odnośnie zagadki, to - jak podpowiada Ania - te maciupeńkie 2 cosie na horyzoncie to na pewno jakiś ląd, nie np. prom - mamy to na kilku zdjęciach, najlepsze jeszcze wrzucę. Po lekturze mapy nabrałem przeświadczenia, że jedyne co to może być, to Palagruża - Mala i Vela. Po prostu nic innego w tym kierunku nie ma. Wydawało mi się jednak, że tak małej wyspy (Vela Palagruża ma jakieś 300m długości) nie będzie widać z odległości ok. 80 km. A jednak…
No dobra, czas pociągnąć relację dalej, bo w zeszłym tygodniu nie udało mi się nawet dokończyć relacji z jednego dnia. A więc wspięliśmy się ze Stinivy na wysokość parkingu (jak zwykle, podejście szło lepiej niż droga w dół i to mimo faktu, że - w przeciwieństwie wyprawy w góry - wspinaczka była druga w kolejności) i...poczuliśmy, że nasze żołądki domagają się papu. No tak, na plaży były grane tylko napoje (i to aperitify - piffka), więc mamy prawo mieć ochotę na “małe co nieco”. Szybki plan to w takim wypadku dobry plan - stąd najbliżej do Podśpilja, a z Podśpilja już tylko
rzut beretem do najsłynniejszej chyba koboby na całym Visie. Konoba Pol Murvu, bo o niej mowa, mieści się w położonej w sercu wyspy wsi Żena Glava i trąbią o niej w każdej publikacji na temat Wyspy. Dojazd niby łatwy, ale trochę zgłupiałem, kiedy stanęliśmy przed takim oto drogowskazem (który zresztą już wcześniej w relacji pokazywałem, ale w zbliżeniu, bez tła):
W lewo dojadę do wsi Borovik, a dalej do Titovej Śpilji i na Hum - to wiem, bo tam już byliśmy. Ale którą z posotałych trzech dróg wybrać, żeby dotrzeć do konoby? Głupia sprawa, bo zabudowania Żenej Glavy widzimy jak na dłoni, ale samej konoby nie. Cóż, ryzyk fizyk, wybieramy środkową drogę (tą z ograniczeniem prędkości). Jak się okazuje, wybór był słuszny - za chwilę parkujemy pod konobą.
Wchodzimy na małe, w większości ocienione przez wielką morwę, której konoba zawdzięcza nazwę, podwórze. Siedzi się tu na zewnątrz, choć wygląda na to, że jakieś wnętrza tu mają. Ale na szczęście nie musimy tego sprawdzać - rozsiadamy się przy jedynym wolnym stole, przychodzi kelnerka, zagadując nas...ale zaraz, zaraz, dlaczego nie przyniosła karty?
Po chwili okazuje się, że pytała, czy to my rezerwowaliśmy stolik. Okazało się dopiero, kiedy przeszłą na angielski, czyniąc przy tym średnio miłą wymówkę, że
nie rozumiemy po chorwacku i nie mówimy, że nie rozumiemy. No cóż, zwykle rozumiemy - może miała wadę wymowy? Najważniejsze, że znajduje się stolik i dla nas - wynoszą go ze środka starego budynku, o - nawet krzesła dostaniemy! Oczywiście, między wierszami dają nam do zrozumienia, że Konoba Pol Murvu to nie byle jaka firma i tak naprawdę my, prostaczki małe, powinniśmy być wdzięczni obsłudze, że pozwoli nam wydać tu swoje kuny, a nie wykopie nas za płot z drwiącym uśmieszkiem w kąciku ust.
- “Dobra, dawajcie wino, wodę i kartę dań” - komenderujemy, wyrażając przy tym dozgonną wdzięczność za gościnę przemiłej obsłudze. Napoje wjeżdżają na nasz stół dość szybko, a my długo nie zastanawiamy się nad wyborem dania:
“Czy odhaczyliśmy już w tym roku obowiązkową jagnięcinę?” - zapytuję Ani, która zaprzecza. Zatem sprawa jest prosta: “Juha od janjetiny i janjetina na żaru, molim”, znaczy się “Lamb soup and grilled lamb, please” - rzucamy w kierunku obsługującej wszystkie 4 czy 5 stolików młodą kelnerkę, której chyba nie przysługuje wyżywienie i dlatego taka skrzywiona chodzi. Albo ją facet zostawił. Albo dopiekliśmy jej do żywego, mając czelność zająć siedzące miejsce w najlepszej restauracji na Wyspie bez dokonania uprzedniej rezerwacji (bo przecież karteczka z adnotacją o rezerwacji w konobie Pol Murvu jest opcjonalna - każdy wie, że jak się nie zabukuje miesiąc naprzód, to się nie je). Albo jest po prostu zwykłą zołzą.
No dobra, napoje podali, ale my czekamy, czekamy i czekamy… Popijając wino, wysyłamy syna na przeszpiegi - żeby podejrzał, co obsługa aktualnie przygotowuje.
Jesteśmy już tak głodni, że zjedlibyśmy cokolwiek…W międzyczasie Jaśniepani przynosi nam zupę z jagnięciny - nijaką, wodnistą, co od razu przywodzi na myśl riblją juhę z konoby Senko Karuzy. My (zwł. ja) coraz bardziej wkurzeni, bo ile można czekać na zgrillowanie paru kawałków mięsa. Dzieci pojadły zupy i bawią się z rówieśnikami z Czech - sympatyczna rodzinka Pepików siedzi przy sąsiednim stoliku. A z kolei do stolika, który nierozważnie zajęliśmy na początku przysiada się trzypokoleniowa rodzina - rodzice z wnukami i dziadkami. Mama dzieciaków okazuje się Polką z pochodzenia - wyszła za Chorwata, mieszkają w Zagrzebiu i wybrali Vis na miejsce do spędzenia wakacji wspólnie z rodzicami męża. Niezwykle cieszy się na możliwość zamienienia paru słów z rodakami, podobnie zresztą jak jej 10-letnia córka, która kręci się koło naszych dzieci.
Wszystko ładnie, ale gdzie żarcie? 2 godziny minęły, psiamać! No, wreszcie niosą…
Blitvę z krumpirem specjalnie domówiliśmy, po konstatacji, że ta obowiązkowa potrawa jeszcze nie została w tym roku odhaczona Trzeba przyznać, że wygląda to smakowicie. Razem z mięsem zgrillowali dla nas także pieczarki, melona, paprykę, cukinię i pomidora. Nie powiem “warto było czekać”, bo, jak dla mnie, dwugodzinny okres oczekiwania na potrawę może być usprawiedliwiony jedynie w wypadku, kiedy potrawa ma być przed przyrządzeniem jeszcze upolowana i wybebeszona, a nie kiedy produkty chłodzą się czy mrożą w kuchni. Ale nic to, spróbujmy. Mmm, pyszne! Zawsze podczas wakacji w Chorwacji staramy się przynajmniej raz-dwa zjeść coś z jagnięciny i są to jedyne mięsne przerywniki w naszej wakacyjnej diecie, która obejmuje prawie wyłącznie ryby i inne takie tam. No, po prostu,
jemy to, czego nie jemy w domu. Żal, że w polsce jagnięcina i baranina są tak mało popularne (choć się pokazują tu i ówdzie, ale ceny raczej odstraszają, no i pytanie jak ze świeżością). Przy okazji, zacierami się w pamięci obraz tłustego jagnięcego mięsa zaserwowanego we wrześniu ub. roku w niemniej od viskiej Pol Murvu sławnej braćkiej Konoby Toni w Dolu. Tutaj wszystko smakuje jak trzeba, tylko, jak zwykle, ajvaru za mało dali
Powoli schodzący z mojej twarzy wk**w - zaraz będzie “już w porządku, mój żołądku”...Po uczcie (dzieci nam nie pomogły, więc musieliśmy walczyć z małymi, ale bit(n)ymi owieczkami) pragniemy jak najszybciej oddalić się od miejsca, w którym spędziliśmy stanowczo za dużo czasu - zamawiam 2 kawy i rachunek.
Jaśniepani przynosi kawy, ale rachunku nie raczyła. Co więcej, po około pół godzinie zauważam, że przeniosła się na piętro budynku i z kimś rozmawia. Tego już za wiele - idę do kucharza, po chorwacku domagając się rachunku, dla dramatycznego efektu mocno pukając w cyferblat (jak nie ma cyfer, to też tak się nazywa?) swojego zegarka. Tamten w mig pojmuje o co biega, uśmiechając się szeroko. Z jego uśmiechu (oraz spojrzenia) wnioskuję, że “wyluzowywał” się paląc na zapleczu coś więcej niż drewno pod grillem. To mogłoby wyjaśniać, czemu tak długo czekaliśmy na jedzenie…
Płacimy rachunek (doliczona z automatu należność za obsługę nie pozwala mi dać kelnerce do zrozumienia, że nie byliśmy zadowoleni z jej pracy) i spadamy. Należy jednak podkreślić, że
jedzenie (danie główne, nie zupa) było
pierwsza klasa - także Konobę Pol Murvu możemy polecić, ale z gwiazdką* Po drodze wrzucamy kartki pocztowe do skrzynki pod Studenacem w Podstraźje, gdzie robimy małe zakupy. Wieczór jest chłodny, a my zmęczeni - dziś wyjątkowo szybko idziemy spać.
Aaa, zapomniałbym: J. Sierściuch przeżył i ma się dobrze - dowód poniżej. To znaczy, wg stanu rzeczy na wieczór 25 czerwca, bo nie wiem czy w trakcie sezonu wakacyjnego nie skończył na talerzu jakiegoś bardziej zniecierpliwionego konsumenta...
*Czas oczekiwania na potrawy - 2 godziny, czas oczekiwania na rachunek - godzina.