Nasz pobyt na Visie przekroczył już półmetek (choć, wyjątkowo, w tym roku nie odbieramy tego faktu z melancholią), czas więc zastanowić się, co jeszcze chcielibyśmy na Visie zobaczyć. Rzut oka na mapę: not tak, nie odwiedziliśmy jeszcze zatoczek na północnym wybrzeżu Wyspy. Ech, te północne brzegi dalmatyńskich wysp, nie umywacie się do swoich odpowiedników na południu! Ale i tam trzeba pojechać. No to dokąd? Biorąc pod uwagę, że liczy się nie tylko potencjalne piękno zatoczki, ale i jakość drogi (naszą laguną nie zwojujemy wiele na gorszych drogach gruntowych), wybór jest dość oczywisty:
jedziemy w kierunku Okljućnej. Po drodze zahaczamy o Vis, gdzie wrzucamy kartki pocztowe (chyba po raz pierwszy nie zostawiamy tego na ostatnie dni pobytu!), a potem - po raz pierwszy - wyjeżdżamy z miasta w kierunku zachodnim, północną drogą na Komiżę. Nie dalej jak kilometr za Tommym skręcamy w prawo przy drogowskazie kierującym na Okljućną. Droga jest dość wąska, ale asfaltowa. Mijamy jakieś zabudowania, ale droga dość szybko najpierw zarasta z obydwu stron krzakami, a potem kończy się asfalt.
Konoba PaśikeNie stanowi to jednak problemu, ponieważ nawierzchnia jest naprawdę zacna. Ponadto, dysponujemy naprawdę dobrą mapą, która pokazuje, że powinniśmy właśnie się zbliżać do osady Paśike. No i ...jest! Dosłownie kilka domów, część z nich otoczona solidnym kamiennym murem, wyłania się po lewej stronie drogi. Jest tu nawet konoba, oryginalnie nazwana “Paśike”. Nie da rady jednak niczego tam zjeść ani wypić (sprawdzimy to w drodze powrotnej) -
“Sorry, next week will be open. Sorry!”. No tak, sezon zaczyna się 1. lipca, jak byśmy zapomnieli
Nic to, jedziemy dalej. Z naszej mapy wyraźnie wynika, którą z 4 dróg na rozstajach musimy pojechać, żeby trafić to zatoki Okljućna, a nie do wyżej położonej osady o tej samej nazwie. To dobrze, bo tu znaków nie uświadczysz, nawet w postaci “rękodzieła”. Droga zaczyna teraz gwałtownie “serpentynować” w dół. W dalszym ciągu da się (choć wolniej) jechać, ale nie chciałbym się tu z nikim mijać, zwłaszcza w drodze powrotnej.
W tym miejscu zostawiliśmy samochód i zeszliśmy na dół do widocznej na zdjęciu Uvali Okljućnej.zakaz m.in. plażowania ustawiony przy plaży w U. OkljućnejWreszcie dojeżdżamy na...wzgórze, z którego widać “naszą” zatoczkę. Dalej postanawiamy iść pieszo, tak na wszelki wypadek. Jak się okaże, wybór był słuszny: po pierwsze, na samym prawie końcu droga dojazdowa do zatoczki jest kiepskiej jakości, poza tym musiałbym wjechać chyba na samą plażę, żeby wykręcić. W dodatku, poza znanymi nam z fotografii chatkami rybackimi,
Uvala Okljućna wita nas znakiem zniechęcającym do plażowania. Nie przypominamy sobie, żebyśmy wcześniej gdzieś w Chorwacji widzieli zakaz plażowania, co najwyżej “zabranjeno nudizam”, np. przy klasztorze w Bolu. Mętna woda i ślady działalności rybaków na plaży zniechęcają nas do pozostania tu na dłużej, tylko ja zanurzam się na chwilę w przyjemnie chłodnawej, lecz nieprzyjemnie nieprzejrzystej, jakby tłustawej wodzie. Wystarczy, idziemy.
Domki rybackie w U. OkljućnaUvala Okljućna , rzut oka z nabrzeża w kierunku pólnocno-zachodnim.Przy samochodzie rzucam okiem na mapę i patrzę, co tu jeszcze jest. Tak się nastawiliśmy na Okljućną, że nie myśleliśmy nawet o innych opcjach, a teraz szkoda by było wracać taki kawał nie zaznawszy uprzednio morskich i słonecznych kąpieli. Następną na wschód zatoczką jest Uvala Tiha. Nazwa brzmi obiecująco, a my nie mamy i tak innego wyjścia - schodzimy w dół prawie niewidoczną ścieżynką wiodącą wśród traw.
Kilka chwil później widzimy już, że Tiha nie stanie się naszą ulubioną plażą, ale nie mamy na dziś wygórowanych wymagań. O co chodzi? Ano o osadę kilku, w większości niewykończonych domów przycupniętych nad samą plażą.
Znacie to uczucie “wchodzenia KOMUŚ na plażę”? Nawet wiedząc, że całe wybrzeże Chorwacji jest własnością państwa, czujemy się niezręcznie, zwłaszcza że w przeciwieństwie do np. Uvali Żitnej na Korćuli tutaj przybysze (czyli my) są w mniejszości względem miejscowych. Ale w sumie, co z nich za miejscowi...walić to, idziemy do wody.
Komu taksówkę, komu?Uvala Tiha“Rozbijamy się” na wąziutkiej plażyczce w jedynym miejscu, gdzie skałki ustępują miejsca kamykom. Lawirując między przycumowanymi łódkami, staramy się uniknąć zabrudzenia naszych rzeczy czarnym smarem, co oczywiście nam się nie do końca udaje. Dość jednak narzekania - jeśli pominąć otaczające nas budynki i częściowo zagraconą plażę, to jest tu całkiem, całkiem. Zejście do wody jest przez kilka ładnych metrów łagodne, co wykorzystuje nasza córka, po raz pierwszy podczas tych wakacji odważając się położyć na wodzie i próbować “pływać” w rękawkach. Do tej pory co najwyżej wchodziła do morza po kolana, a dalej nie chciała nawet na rękach rodziców. Dalej robi się głębiej, ale woda w tej zatoczce jest przejrzysta. Temperatura morza jest bardzo przyjemna i
żałuję, że nie mam termometru, żeby sprawdzić ile stopni ma woda, wiedziałbym w końcu, czy wyśmiewać tych, co narzekają, że Jadran miał podczas ich pobytu tylko 20 stopni, czy może dopiero tych, którzy psioczą na 23 stopnie
Z plusów Uvali Tihej należy wspomnieć także ładny widok w stronę morza. Polecam zatem płynąć z plaży na głębiny żabką/kraulem/motylkiem, a wracać stylem grzbietowym i tym samym uniknąć patrzenia na architektoniczne potworki straszące na brzegu.
Nasz “parking”. W lewo na Okljućną, w prawo na Tihą.Vis, Konzum przy przystani promowej. Widoczny na zdjęciu bankomat jest jedynym w mieście, pod który można podjechać w sezonie samochodem.Taką oto piękność “upolowaliśmy” z punktu widokowego nad Visem:Prom też prezentuje się imponująco:widok na Podselje i remont drogi na odcinku Vis - Plisko PoljePo półtorej godzinie wracamy do samochodu, pewni, że w te rejony wyspy już się (przynajmniej w tym roku) nie zapuścimy. Mijamy tylko Vis, nie zatrzymując się ani na chwilę. Stajemy natomiast w Podstrażju, żeby zaspokoić podstawowe potrzeby. Konoba jest już otwarta (tutaj, na szczęście, sezon rozpoczął się w ten właśnie weekend), więc przysiadamy na małe co nieco: slana riba, ćevapćici, palaćinke, napoje chłodzące. Jesteśmy jedynymi gośćmi, usługuje nam młodziutka kelnerka, która
na dobry początek sezonu rozlewa podane na stół piwo. “Nic się nie stało!”, pocieszamy ją. Mamy taki dobry zwyczaj, że nie kładziemy na stole jadalnym żadnej elektroniki (chyba, że z dala od napojów), więc nic się stać nie mogło. Spożywamy skądinąd smaczne przekąski i zjeżdżamy na dół do siebie, gdzie resztę dnia spędzimy na oczekiwania na porządny posiłek.
Konoba Ferol w PodstrażjuWszystkie stoły oraz grill znajdują się poza budynkiem z barem, pod zadaszeniem.Szef kuchni proponuje dzisiaj ośmiornicę, co wiemy, bo umawialiśmy się na ten posiłek wcześniej. Na jego wykręty, że hobotnica najlepiej smakuje na zimno w sałatce, przedstawiliśmy mu nasz punkt widzenia, w myśl którego
hobotnica ispod peke jest dla nas Święty Graalem wśród śródziemnomorskich przysmaków i uległ. W oczekiwaniu na obiad (zwykle w domu o tej porze jesteśmy już po kolacji) popijamy zimne spritzery i wysyłamy naszego synka na “przeszpiegi” w stronę grilla, żeby sprawdził, czy jedzenie już się przygrzewa. Borys za każdym razem wracał, informując nas, że “tam nic nie ma poza drewnem/węglem/żarem”. Troszkę nas to dziwiło, ale wkrótce dotarło do nas, dlaczego nasze dziecko nie dostrzegło hoby na grillu - była przecież pod peką, a peka była schowana pod warstwą żarżacych się węgli…
“Tato, na grillu nie ma żadnego jedzenia!”Ta-dam!Korzystając z okazji, że hoba jest nam serwowana w naszym ogródku, dopytujemy grillmastera o szczegóły przygotowania potrawy. Dowiadujemy się między innymi, że grunt to dobrze oczyścić głowę, z której należy wyjąć ząb i wszystkie flaki. “Hoba to głupie zwierzę, łatwo ją schwytać, babinki to robią!” Przypominamy sobie co prawda nie babinkę, ale młodego człowieka, który dwa lata temu w Prigradicy na naszych oczach upolował ośmiornicę przy pomocy ręcznego harpuna. A póki co cieszymy się peką, gdzie obok dwóch małych ośmiornic jest mnóstwo warzyw i ziół, dzięki czemu
zawartość peki prezentuje się naprawdę okazale. Najlepszym tego dowodem jest fakt, że po potrawę - i to nie unikając samej hobotnicy - sięgają nasze dzieci. Cóż, albo to kwestia prezentacji dania, albo dzieciaki były naprawdę głodne
Niebagatelne znaczenie ma na pewno jednak pochodzenie składników peki: hobotnica pochodzi oczywiście z okolicznych wód, oliwa i wino zza wzgórza, warzywa od babiny mieszkającej na końcu wsi, zioła z przydomowego ogródka. Najbardziej smakują nam przepyszne, słodkie ziemniaki, coś pomiędzy polskimi “słodkimi” ziemniakami a batatami. Całość powoli układa się nam w żołądkach, podczas gdy raczymy się białym winem i różnymi rakijami. Taki posiłek to świetny wstęp do długich nocnych Polaków z Chorwatami rozmów…