Wysiadam z samochodu i idę naprzód, żeby zobaczyć jak wygląda droga. Nie wygląda źle, choć są 2 miejsca, gdzie trzeba objechać węgieł domu - ulica nie jest idealnie prosta. Po kilku minutach wracam i mówię:
“Spróbujuemy!”. Kiedy wsiadam za kierownicę, spostrzegam kątem oka starszego jegomościa wychylonego z okna pobliskiej kamienicy. A dalej drugiego, jakąś babkę, trochę dzieciaków. No tak, teatr się zaczyna, publiczność zajmuje miejsca na widowni
Podjeżdżam do zwężenia. Nie, tak nie da rady, muszę wcześniej skręcić koła. OK, tak lepiej...wąsko jednak. Złożymy lusterka!
Próbujemy jeszcze raz i...sru! Prawa strona nie przeszła. Karoseria nadkola lekko obtarta, a skoro stało się to tu, na wjeździe, to rezygnuję z dalszej drogi. Tam dalej ulica jest i węższa i bardziej kręta. Zapada decyzja: wycofujemy się!
Tymczasem, tubylec odpala swoją starą renówkę i zamierza jechać w stronę plaży Grandovac, czyli jedzie prosto na mnie. Wycofuję do jedynego miejsca, gdzie od biedy można się minąć. Przyklejam się do budynku po lewej, on ledwo-ledwo, na grubość lakieru mija mnie od strony morza. Uff, udało się, ale tyle drogi przed (za) nami, nie zamierzam jechać przez parę minut na wstecznym. Decyduję się zawrócić, co spotyka się z niedowierzaniem Ani.
Tu chcesz nawracać?! Tak, tu. A Ty wyjdziesz i mi pomożesz. Wiem, że da się tu wykręcić, choć nie na 3, nie na 5, ani nawet na 7 razy, ale się da. Wolę jednak, żeby ktoś stał nad urwiskiem i mówił mi ile mam miejsca, bo za drogą znajduje się kilkumetrowe urwisko, a na dole morze.
(...)
Kwadrans później, spoceni mimo huczącej klimatyzacji, parkujemy na “naszym” miejscu pod Muzeum Archeologicznym i, śmiejąc się z niedawnych przeżyć, podążamy do Kutu piechotą. Nie jest stąd zresztą tak bardzo daleko -
Muzeum znajduje się gdzieś na styku umownej granicy Luki i Kutu, wyznaczanej przez znajdujący się poniżej kościół. Kiedy go zbudowano, domy zaczęły przysrastać do niego z dwóch stron, w ten sposób spajając Lukę i Kut w jedno miasto - Vis.
A ten jakoś przejechał...działa pod Muzeum ArcheologicznymIdziemy w stronę centrum Kutu.Takie słupki strzegą w sezonie wjazdu na viską rivę - miejscowi posiadają karty otwierające przejazd - słupek chowa się wtedy w asfalt.Idziemy pustymi uliczkami, mijając miejsce, gdzie na początku zawracaliśmy. “A ten jak się tu dostał?” - myślimy, patrząc na przemykającego obok nas ze sporą prędkością miejscowego (już przyzwyczailiśmy się, że wielu tubylców posiada samochody na numerach zagrzebskich). Po krótkim rekonesansie, odkrywam sposób, w jaki można się było w tą okolicę dostać samochodem; dobrze zrobiliśmy skręcając za znakiem na komisariat policji, ale niepotrzebnie odbiliśmy potem w prawo - jadąc prosto (droga de facto odbija w lewą stronę) minęlibyśmy warsztat samochodowy i zjechali na sam dół, gdzie - vis a vis komisariatu - jest kilkanaście miejsc postojowych (bezpłatnych). Ech, teraz to już nieważne. Pić nam się chce. Przydałyby się...
”LODY!!” - wykrzykujemy radośnie, kiedy dostrzegamy slastićarnię. Na szczęście takie miejsca nie zamykają się na czas sjesty. Kupujemy sobie po 2 porcje i rozkoszujemy się smakiem. Lody są tu ciut droższe niż w innych miejscach na Wyspie (8, a nie 7 kun za gałę), ale porcje wydają się być większe, a i smak jakby bardziej przypomina sladoledy z Ninu, które do dziś stanowią dla nas niedościgły wzór lodów a la Dalmacja.
lodziarnia w KucieKut. Widać trwające prace przedseoznowe.mała uliczka w KucieTablica upamiętniająca Ranko Marinkovicia - znanego chorwackiego pisarza z XX w.Nieopodal kościołu w Kucie, nad samym brzegiem morza znajduje się mały placyk, a nawet dwa - tu toczy się lokalne życie. Jest tu mały studenac, sklep owocowo-warzywny, 2 albo 3 restauracje/konoby i 3-4 kafejki. Dostrzegamy także afisze zapraszające na jakieś amerykańskie łubudubu, a więc musi być tu też gdzieś małe kino. Nad brzegiem trwają przedsezonowe prace, wylewają asfalt, wyrównują teren. Siadamy w barze urządzonym w raczej nowoczesnym stylu. Przypominam sobie z książki, którą kupiłem w Komiży, że Bejbi - bo tak nazywa się ów lokal - jest najmodniejszym miejsce, spotkań - pewnie też dlatego, że tuż obok mieści się hotelik (trzeba przyznać, że ten ostatni nie razi w oczy - zajmuje stary budynek z białego kamienia w małej, wąskiej uliczce i nie wyróżnia się na tle okolicznej zabudowy). O tej godzinie nie ma tu jednak zbyt wielu ludzi. Z lektury karty dowiaduję się, że
mają tu tomislava, hurra! Cieszy mnie to bardzo, ponieważ w żadnym sklepie na Wyspie nie udało nam się go znaleźć. Pijemy z Anią po jednym, a dzieci raczą się lemoniadą. Mgiełka wodna rozpylana pod zadaszeniem chłodzi nasze rozpalone głowy.
Bejbikościół w KuciePotem odbywamy jeszcze krótki spacer, głównie po to, żeby obejrzeć biegnącą za kościółkiem uliczkę, którą mieliśmy przejechać. Dobrze, że wyłożyliśmy się już na dzień dobry, bo
widać, że nikt tędy nie jeździ, chyba że jednośladem. Nawet miejscowi zostawiają swoje małe samochody po jednej lub drugiej stronie zwężenia.
W drodze powrotnej do auta aż mnie korci, żeby wskoczyć do wody, byle gdzie - są tu nawet małe plażyczki, jak ta poniżej - najmniejsza plaża, jaką udało nam się znaleźć. Al, niestety, kąpielówki zostały w bagażniku, a nago...nawet bym wskoczył, gdyby nie to, że w ostatniej chwili dostrzegam parę starszych ludzi na balkonie tuż ponad naszymi głowami. Trudno, Jadran będzie musiał poczekać do jutra...
najmniejsza plaża w Visie Kut - panorama