Ciąg dalszy naszej drogi powrotnej do domu
Wjeżdżamy do Sućiuraja i przekleństwa same cisną nam się do ust
. Kolejka samochodów chcących dostać się na prom jest potężna. Stajemy na końcu baaaardzoooo długiego ogonka
Hvar do końca próbuje nas zatrzymać. Nie udało mu się na campingu, to jeszcze próbuje w porcie. Jemu też trudno spojrzeć prawdzie w oczy
Nasz samochód jest 95 w kolejce. Mimo, że jesteśmy godzinę przed czasem, już wiadomo, że na prom o 18-ej się nie dostaniemy. Na ten o 19.30 też nie mamy szans
. Kolejny, o 21-ej to już chyba ostatni. Mamy nadzieję, że nie będziemy musieli nocować w samochodzie na wyspie.
Leszek kupuje bilety i dowiaduje się, że być może uruchomią jeszcze jeden prom. Idę z dziećmi poszukać jakiegoś sklepu , kupić coś do jedzenia. Po drodze zaliczamy ostatnie lody, ale dzisiaj, być może na skutek ostatnich wydarzeń, nie smakują mi już tak bardzo
.
Znajdujemy jakiś market, chyba jest to Konzum, ale o tej porze do jedzenia nie można tam nic kupić. Są nędzne resztki warzyw, kawałek żółtego sera i to właściwie wszystko. W bocznej uliczce natrafiamy jeszcze na maleńki sklepik, ale w nim sytuacja jest jeszcze gorsza.
Dalej jesteśmy głodni
i co najgorsze widoków na jedzenie nie mamy żadnych. Nie mogę oddalić się zbyt daleko, bo przecież mówili coś o drugim promie. W czasie kiedy ja jestem w sklepie, znudzone dzieci pilnują promu.
Wracamy do samochodu. Julia z Filipem chyba nie bardzo przejmują się opóźnieniem, umilają sobie czas zabawą nad morzem.
Nie byłabym sobą, gdym nie uwieczniła ukochanych przeze mnie psów. Ten widok odrobinę poprawia stan moich nerwów.
Dwa goldeny w barszczu
Drugi prom, jak nie podpływał tak nie podpływa w dalszym ciągu, mimo że cały czas stoi w porcie. Leszek jakoś lepiej sobie radzi ze stresem, a właściwie to wygląda, jakby ta sytuacją zupełnie go nie stresowała. Ja reaguję trochę bardziej nerwowo. Co prawda nie rwę włosów z głowy, ani nie leję łez
, ale skłamałabym gdym powiedziała, że się nie przejęłam.
Za namową Leszka wsiadam z dziećmi na kolejny prom. On zostaje w Sućiuraju jako 15-ty w kolejce. Może przynajmniej w Drveniku uda nam się kupić coś do jedzenia?
Z powodu tego całego zamieszania, aparat fotograficzny został w samochodzie. A miałam zrobić jeszcze zdjęcie, wszystkim znanej latarni morskiej. Dobrze, że zrobiłam je wcześniej i teraz mogę wkleić.
Na promie bardzo wieje, a my oczywiście nie jesteśmy do tego przygotowani. Na szczęście marzniemy tylko troszkę. Na lądzie też wieje, ale jest zdecydowanie cieplej. Ruszamy na poszukiwanie jedzonka. Naszym ostatnim posiłkiem było śniadanie. Marsz jaki grają
nasze kiszki, zagłusza nawet cykady. Knajpek sporo.
Dzieciaki z chęcią zjadłyby pizzę
, ale my potrzebujemy jakiegoś jedzenia na wynos. Myśl o czekającym w Sućiuraju głodnym mężu nie daje mi spokoju. Niestety zaopatrzenie pozostawia wiele do życzenia. Pieczywa na lekarstwo, czegoś na nieistniejące pieczywo również. Jedyne co kupuję to ostatnie 5 (słownie pięć) puszek piwa i jakieś ciastka. Chyba przyjdzie nam żywić się w drodze słodyczami. Co prawda przynajmniej połowa naszej ekipy nie miałaby nic przeciwko
, dla nich cukierków i ciasteczek nigdy nie jest za dużo... Wizja wieczoru chorwackiego rozmazuje mi się przed oczami....
Ostatni raz przechodzimy wzdłuż sklepików, kierując się w stronę portu. Wiem, że gdzieś tutaj musi być piekarnia, bo w niej Leszek kupował pieczywo jak wracaliśmy ze sv. Jure. Ale gdzie? W momencie, kiedy już jestem prawie gotowa ulec namowom dzieciaków i zjeść coś w pizzeri, dostrzegam upragnioną piekarnię. Mimo późnej pory ( jest około 21-ej) nie dość, że jest otwarta, to jeszcze doskonale zaopatrzona. Kupujemy trójkąty pizzy, słodkie bułeczki no i oczywiście burki. Tak zaopatrzeni udaliśmy się w pobliże portu, rozłożyliśmy nad samym morzem i wreszcie zaspokoiliśmy głód ( a Leszek ciągle głodny).
Jedno dobre, co po ostatnich wydarzeniach mogę napisać o Jadrolini, to to, że chłopaki uwijali się jak w ukropie. Prom przypływał i od razu po załadowaniu ruszał z powrotem.
Leszek przypłynął o 21.30, czyli pół godziny przed czasem. Za nim w Sućiuraju, w dalszym ciągu pozostało jeszcze około 150 samochodów
. Nawet nie wiemy czy wszyscy chętni wypłynęli z wyspy, czy też musieli nocować w samochodach, czekając na pierwszy poranny prom? A swoją drogą ciekawe, dlaczego tylu ludzi ruszyło właśnie w czwartek
? Może wykombinowali tak jak my, że pojadą wcześniej? Bo przecież wszystkim wiadomo, że cały tłum rusza w piątek. I tym sposobem, to w czwartek nie można było się wydostać z Hvaru.
Z czterogodzinnym opóźnieniem ruszamy wreszcie w kierunku domu. Pięć minut przed 22-ą podjeżdżamy pod Konzum w Makarskiej. Biegiem robimy zakupy
, pracownicy sklepu patrzą na nas nieprzychylnym okiem i wcale im się nie dziwię. Kupujemy wszystko to, co zamierzaliśmy ( nie było tego dużo), opuszczamy sklep i teraz już naprawdę udajemy się w drogę powrotną.
Noc była bardzo wietrzna, na autostradzie obowiązywało ograniczenie prędkości do 40 km/h
. I w tym zawrotnym tempie pokonywaliśmy kolejne kilometry. Około 2-ej zatrzymaliśmy się na parkingu i kierowca uciął sobie 40-minutową drzemkę. Po drzemce wyjechaliśmy znowu na autostradę (na szczęście jedziemy bardzo wolno), a przed maską biegnie nam lis. Chyba był przestraszony i zdezorientowany, bo nie chciał zejść nam z drogi. W końcu zjechaliśmy na lewy pas i dopiero wtedy zostawiliśmy liska za sobą.
Dzieci przespały większość drogi. Padły zaraz za Makarską, na chwilę otworzyły oczy w Budapeszcie i na dobre obudziły się dopiero około 8-ej, już na Słowacji. W podkrakowskiej wsi meldujemy się w porze obiadowej. Tym razem nikt na nas tutaj nie czeka
, ale na szczęście obiadek wieziemy ze sobą aż z Chorwacji. Ostatni słoik domowego mięska, chorwacki makaron i mizeria smakuje wszystkim.
Po przespanej nocy wyruszamy w ostatni etap naszej podróży. W Warszawie oddajemy Julkę stęsknionym rodzicom, wypakowujemy jej bagaże, wszystkie zebrane skarby i jedziemy do domku. W domu czeka na nas eksplozja psiej radości. Psia miłość dwoi się i troi, wszędzie jej pełno. Przez kilka najbliższych dni, Kaprys łazi za nami krok w krok, znowu nie spuszcza z nas oczu. Jeszcze nie wierzy, że wróciliśmy na dobre.
Kolejne wakacje w Chorwacji dobiegły końca
Ale jak już nadmieniła
Ania W, wszystko co dobre, szybko się kończy