SVIBANJ napisał(a):Jutro już było
Jutro, to miało być w relacji w niedzielę tj. 2 sierpnia, a nie w życiu bieżącym
Rano pobudka o nieludzkiej godzinie:7.30. Znowu spało nam się doskonale . Julię jak zwykle ciężko wyciągnąć z namiotu, ale jakoś mi się to w końcu udaje. Szybkie mycie, śniadanko i później niż zakładaliśmy wsiadamy do samochodu. Jedziemy starą drogą. Kręta, wąska- ale jest ok. Nasz wzrok przyciąga kościółek w (chyba) Svirče.
Pięknie wygląda wśród zieleni. Jadąc tą drogą pierwszy raz, wydawało mi się, że to jest Vrisnik ale chyba byłam w błędzie.
Cały czas wypatruję lawendy. I mimo, że to nie są jeszcze okolice Brusje, to lawenda rośnie i tutaj. Zatrzymujemy się i ogarnia nas lawendowy zawrót głowy. Pachnie oszałamiająco. Lawendowemu szaleństwu poddaję się ja, Julia i Filip.
Moglibyśmy tak jeszcze długo, gdyby nie mój mąż, który bezlitośnie zagania nas do samochodu. Znowu goni nas czas. Co jest z tym czasem? Powinniśmy mieć go pod dostatkiem, a tymczasem ciągle przecieka nam między palcami. Lawendy ciągle mam za mało. Znowu mam nadzieję, że może w drodze powrotnej się uda? Dzisiaj jest ostatni dzwonek, już później nie będę miała ani kiedy jej nazbierać, ani tym bardziej coś z niej zrobić. Znowu nie udaje nam się do końca przejechać starą drogą. Podejmujemy stanowcze postanowienie, że w drodze powrotnej musi nam się udać i stara droga i lawenda.
W Hvarze zostawiamy samochód na znanym już sobie parkingu. W konzumie kupujemy napoje, a w piekarni coś do jedzenia. Dla Julii jest jak zwykle burek, dla Filipa jak zwykle pizza, sobie kupujemy jakieś bułki. Są oczywiście i słodkie bułki i ciastka, dzieciaki nie wyobrażają sobie dnia bez nich. Jedzenia mamy pod dostatkiem, ponieważ nie bardzo wiemy czy tam gdzie się wybieramy można kupić coś do jedzenia. Jeżeli będziecie kiedyś chcieli zrobić zakupy w piekarni, to unikajcie tych położonych w porcie. Ceny są przynajmniej o 1/3 wyższe niż gdzie indziej. Chcemy jeszcze jak zwykle zjeść lody. I tu niespodzianka. Na zegarku jest już 10 minut po godzinie dziesiątej, a pani w lodziarni nie jest jeszcze przygotowana do pracy. Czekamy cierpliwie kilka minut, ale w końcu musimy obejść się smakiem.
Od strony otwartego morza wyspę otacza 11 kilometrowy archipelag niezamieszkałych wysp. Wyspy Piekielne, bo tak brzmi ich nazwa, to prawdziwy raj dla wielbicieli nagich kąpieli, zarówno morskich jak i słonecznych. Znajduje się tu bowiem najsłynniejsza w Europie plaża dla naturystów. Wyspy Piekielne nie zawdzięczają jednak swej nazwy żadnemu piekielnemu stworzeniu, które by je zamieszkiwało, lecz po prostu sosnowej żywicy, którą przerabiano na czarną smołę do uszczelniania drewnianych statków.
Niedługo odpływamy. Kapitan Zdravko ( przynajmniej mój mąż tak go nazywa) głośno zaprasza chętnych do popłynięcia na Palmižanę. Wybraliśmy tę wyspę, bo w swojej naiwności sądziliśmy, że skoro jest położona najdalej, to może nie będzie na niej zbyt dużo ludzi? Rejsik trwa około pół godziny. Obawiałam się trochę swojej reakcji na bujanie, ale dzielnie rozsiadłam się na dziobie. Najwyżej będę miała bliżej do wody.
Na szczęście wszystko przebiegło spokojnie, obyło się bez jakiś ekscesów. Dopłynęliśmy. I już tutaj zorientowaliśmy się, że Palmižana nie była dobrym pomysłem. Już z daleka widać niezliczoną ilość żagli w porcie.
Zdravko skierował nas w stronę plaży. Poszliśmy tam gdzie wszyscy, oczami wyobraźni widząc już tłumy wylegujące się na plaży. Tymczasem nasza gromadka po drodze gdzieś się rozpierzchła i widmo tłumów jakoś się rozpływa. Niestety w zatoczce, do której zmierzamy, również parkują jachty. Może nie w takiej ilości jak w głównym porcie, ale jest ich dużo.
Filip nareszcie wypatruje dla Julii skorupki jeżowców. Julia najbardziej z nas wszystkich jest zawiedziona tym, co można spotkać pod wodą. Oglądając nasze zdobycze z tamtego roku spodziewała się przynajmniej czegoś podobnego. Tyle się naczytałam o wspaniałym życiu podwodnym na Hvarze, że właściwie sama nie wiedziałam czego mogę się spodziewać. Rok temu na Korčuli oglądaliśmy i wyławialiśmy niezliczone skorupki jeżowców, same jeżowce też występowały w ogromnej ilości. Były strzykwy, różne rodzaje rozgwiazd, ośmiornice, ryby, gąbki, kraby pustelniki, muszelki. Pływając bez przerwy coś sobie pokazywaliśmy. A tutaj miało występować jeszcze większe bogactwo. I co? I nicByły ryby, niewielkie ilości rozgwiazd ( dosłownie kilka sztuk w ciągu całego pobytu), skorupek jeżowców jak na lekarstwo, kilka ośmiornic i murena, którą wypatrzył Leszek. Z tego wszystkiego tylko murena zasługuje na uwagę.
Dlatego Julia jest najbardziej zawiedziona, my już widzieliśmy naprawdę sporo, ona niewiele. Za to na wyspach Piekielnych w ogromnej ilości występują różne muszelki. Filip nurkuje raz za razem i wyławia je dla Julii. Pływając musimy lawirować między jachtami, wypatrywać lin, które utrzymują jachty w miejscu. Nie tak to sobie wyobrażaliśmy. Jesteśmy trochę rozczarowani
Dzieci są jednak zadowolone, dlatego też nie dzielimy się z nimi swoimi uwagami.
Płynę z Leszkiem dosyć daleko. Mój mąż dzisiaj również założył soczewki. Wszystko doskonale widzi i ciągle nurkuje wyławiając to co sam wypatrzy i wszystko to, co pokażę mu palcem. Po jakimś czasie jest zupełnie wypompowany. Postanowił wracać brzegiem, na razie ma dość pływania. Jeszcze na koniec wypatrzył dziwną rozgwiazdę. Jest zdecydowanie większa, niż te które widzieliśmy do tej pory, jaskrawo pomarańczowa i cała pokryta drobnymi zakrzywionymi włoskami(tak jak haczyki na ryby, tylko bardzo drobne). Oczywiście nie wzięliśmy ze sobą aparatu fotograficznego, namówiłam więc Leszka żeby zabrać ją ze sobą i zrobić zdjęcie. Jednak rozgwiazda miała inne plany na to popołudnie. Wszystkimi tymi drobnymi włoskami zaczęła się wczepiać Leszkowi w rękę i stało się jasne, że nie możemy jej uprowadzić. A przecież nie chcieliśmy zrobić jaj krzywdy...
Popływaliśmy, poopalaliśmy się, Julia z Filipem trochę poskakali ze skałek do wody.
Ponieważ okazało się, że na wyspach jak najbardziej są knajpki, Leszek poszedł zobaczyć co oferują i w jakich cenach. Wrócił oniemiały z wrażenia. Ceny po prosu zawrotne, może nawet lepiej będzie jak napiszę, że kosmiczne. Do tej pory unikałam w swojej relacji podawania cen, są wakacje, nie rozmawiamy o pieniądzach. Jeżeli na coś nas stać, to kupujemy, jeżeli nie, to bez żalu rezygnujemy. Jednak tutaj nie mogę pominąć tego milczeniem. Najtańsza była porcja frytek za 60 kun, lingje na žaru 130 kun. Zgroza.... Dobrze, że zabraliśmy wystarczającą ilość jedzenia. Ja tych cen nie widziałam, ale mój mąż w dalszym ciągu utrzymuje, że nie zmyśla.
Postanawiamy wrócić wcześniejszym kursem o godzinie 16, wtedy będziemy mogli jeszcze poszwendać się po Hvarze i pomyśleć o lawendzie.
Na nasz powrót z Pakleni Otoci i lawendę musicie troszeczkę poczekać. Dzisiaj zamykają mi się ze zmęczenia oczka, już szoruję nosem po klawiaturze. Laku noć