Zbierałam się do napisania tej relacji od września. W końcu udało się znaleźć trochę czasu, zapraszam więc na krótki spacer po Wiecznym Mieście, w którym nie da się nie zakochać...
Naszą coroczną tradycją jest, aby przynajmniej raz w roku pojechać na dwa-trzy dni do któregoś z europejskich miast. Tym razem decyzja o takim wyjeździe padła szybko – bo już w sierpniu, niedługo po powrocie z Korčuli, na otarcie pourlopowych łez. I tak na 14 września zaplanowany, a następnie zarezerwowany i wykupiony został lot do Rzymu. Dwa dni (od piątku 14.09, powrót w niedzielę o 8 rano).
O Rzymie marzyłam już od lat, ale że nie lubię latać, a mój współtowarzysz większości podróży nie lubi jeździć zbyt daleko ( aż dziw, że zaciągnęłam Go w tym roku na Korčulę i do Dubrownika!), podróż odkładana była z roku na rok.
Oczywiście, jako że mieszkam w Krakowie niedaleko lotniska, to… oczywiście nigdy z tego lotniska nie leciałam. Lot znów miał być z Pyrzowic, a Pyrzowice darzę wątpliwym sentymentem od czasu zeszłorocznych wakacji, kiedy to spędziliśmy uroczy dzień i pół nocy w oczekiwaniu na lot na Rodos.
Na lotnisko po nocy w Gliwicach we własnym wciąż jeszcze łóżku, mimo że używanym tylko od święta od lat wyruszyliśmy około 4 rano.
Około 8.30 postawiliśmy nogi na rzymskiej ziemi. Przywitał nas… deszcz. Jak to dobrze, że jednak wzięłam coś cieplejszego do ubrania, w planach były tylko krótkie spodenki i sandały.
Z lotniska bezpośrednim autobusem linii Terravision za 4 euro dostaliśmy się do samego centrum Rzymu, na dworzec kolejowy Termini, gdzie krzyżują się dwie linie metra. Taka uwaga dla tych, którzy tak jak my będą kiedyś lecieć na lotnisko Ciampino: najlepiej na miejscu wykupić bilet w obie strony ( do centrum i od razu powrotny na lotnisko). Mu tak nie zrobiliśmy, bo nie wiedzieliśmy jeszcze, jak będziemy wracać na lotnisko, chcieliśmy zbadać różne możliwości. Skończyło się na tym, że jechaliśmy znów autobusem linii Terravision, a bilety kupowaliśmy na przystanku Termini, a tam kosztowały już 6 euro…
Z Termini mieliśmy kilka przystanków metrem, następnie przesiadka na autobus. Nocleg zarezerwowaliśmy w bungalowach na kampingu Village Roma na ulicy Via Aurelia. Większych problemów ze znalezieniem kampingu nie mieliśmy. Jako, że zameldować można się dopiero od 13, pojechaliśmy zostawić tam bagaże, z czym nie było żadnych problemów. Na terenie kampingu jest automat biletowy. Koszt metrobusa ( 24 - godzinny bilet na wszystkie środki lokomocji: metro, autobus) – 6 euro. My korzystaliśmy z metrobusa właśnie.
Nareszcie mogliśmy zacząć zwiedzać! Ale najpierw trzeba coś zjeść… ostatni posiłek był około 5 rano na stacji benzynowej przez lotniskiem…
Pierwszy przystanek: sklepik z pizzą na wagę:
W takich miejscach jedliśmy przez cały nasz pobyt. Szybko, smacznie i przeważnie tanio, choć nie zawsze. To pierwsze miejsce było najdroższe, ale też pizza była zdecydowanie najlepsza.
Czas na punkt pierwszy naszej krótkiej, ale intensywnej wycieczki: Watykan!
Kolejka trochę mnie przeraziła, pomyślałam, że spędzimy w niej pół dnia… na szczęście wszystko poszło sprawnie, około pół godziny później już wchodziliśmy do wnętrza katedry.
A tam… nie umiem tego opisać, a zdjęcia z całą pewnością tego nie oddadzą. Tam jest po prostu pięknie… chodziłam po wnętrzu z rozdziawioną buzią jak dziecko.
Doszliśmy do miejsca, w którym obecnie znajduje się grób Jana Pawła II.
Idziemy dalej, Nie spieszymy się, chłoniemy wszystko, co widzimy…
Tu schodzi się do grobu Św. Piotra. Można go zwiedzać z przewodnikiem zgłaszając na piśmie co najmniej 5 miesięcy wcześniej , możliwe chyba tylko dla zorganizowanych grup.
A teraz spójrzmy na Rzym z góry, z kopuły Bazyliki
Wstęp 5 euro ( 550 schodów w górę). Jest też możliwość podjechania windą, „oszczędza się” na tym około 220 schodków, a płaci 7 euro. My postanawiamy skorzystać z drugiej opcji. Kolejka długa i tu już nie idzie tak sprawnie.
Po wyjściu z windy zaczynamy mozolną wspinaczkę.
W pewnym momencie wychodzimy na galerię nad bazyliką
Wspinamy się dalej, a przed nami jeszcze sporo drogi... robi się coraz bardziej wąsko i klaustrofobicznie
W końcu docieramy na górę. Widok zapiera mi dech, bynajmniej nie ze strachu... panorama Rzymu cudowna, choć trochę wieje i zacina deszczem, Ludzi sporo, ale można znaleźć trochę miejsca, by popstrykać fotki.
Schodzimy... chociaż chętnie zostałabym tam dłużej...
W bazylice uderza mnie jedna rzecz: Ludzie ustawiali się i pozowali do zdjęć np. przy rzeźbach, na tle ołtarza, itp….a przecież to świątynia, owszem, zabytek, ale traktowany przez wielu turystów jako atrakcja turystyczna. Zdjęcia owszem, ale pozować i szczerzyć się przy ołtarzu to już dla mnie gruba przesada. Na szczęście nie widziałam żadnych śmiałków pozujących przez grobem Papieża. Tego chyba bym nie zniosła…
W bazylice spędziliśmy sporo czasu i okazało się, że – o zgrozo! – nie zdążymy już do Muzeum Watykańskiego, które ostatnich turystów przyjmuje do 16. Nie zobaczyliśmy więc Kaplicy Sykstyńskiej!
Czas na obiad
Teraz idziemy pod Castel San Angelo, a stamtąd na Piazza di Spagna.
W Rzymie można kupić praktycznie w każdym sklepie wino w butelkach po 0,33l. Takie buteleczki towarzyszyły nam w zwiedzaniu i takie też spożyliśmy na Hiszpańskich Schodach. Chociaż policji było tam sporo, nikt nas nie aresztował, nie dostaliśmy też mandatu, a frajda niesamowita
Z Piazza do Spagna metrem jedziemy jeszcze do Colloseum. Zapada już zmrok, a zwiedzanie Colloseum zaplanowane jest na jutro, ale nie możemy się już doczekać!!
Pora wracać na kamping. Robimy zakupy w supermarkecie Panorama po drugiej stronie ulicy i kończymy dzień ucztą przed bungalowem: wino, oliwki, ser, wędlina i wspomnienia mijającego dnia. A jutro...