Następnego dnia wstaję wczesnym rankiem, by nacieszyć się ciszą i wypić kawę na tarasie. Spać i tak nie mogę, bo S chrapie niemiłosiernie. Całą noc spędziłam na gwizdaniu, kopaniu męża w plecy, łagodnym przemawianiu do sumienia. Nic nie dało.
Obserwuję morze i błyszczące w świetle wschodzącego słońca domy naprzeciw. Z uliczki w dole macha do mnie Jakob. Schodzę. Mówi: "Patrz, patrz" i wskazuje ręką na wodę, po czym rzuca kawałek chleba. Woda nagle się mąci, podpływają duże ryby i skubią chleb. Jest ich mnóstwo. Ale nie o ten widok Jakobowi chodziło. Rzuca następną kromkę w innym kierunku. Przy niej gromadzą się małe rybki. Gdy duże zauważają chleb, szybko podpływają, a drobnica wyskakuje w górę z wody, tworząc mieniącą się barwami tęczy fontannę. "E!" mówi Jakob zadowolony, że jestem zachwycona widokiem.
Potem pędzi do domu i przynosi oliwę w butelce. Macha ręką, bym szła za nim. Schodzimy nad brzeg, a on skrapia wodę oliwą i wypatruje czegoś na dnie. "Oktopus"- stwierdza. Nie wiem, o co mu chodzi, ale po chwili orientuję się, że w ten sposób wywabił ośmiornicę.
Przed domem staje Milenka. Zaprasza mnie na kawę. Skarżę się, że nie spałam. Gospodarz gdzieś znika i wraca z łóżkiem polowym i pościelą. Rozstawia to na naszym tarasie i mówi: " S chrczy. S tu spawa. W noc toplo". W ten sposób pozbyłam się chrapacza z łóżka, a mieszkańcy Zavalaticy słuchali przez następne dni, jak S "chrczy". S był zachwycony pomysłem.
Po dniu spędzonym na plaży i tradycyjnej sjeście udajemy się do Korculi, gdzie podobno urodził się Marco Polo. Zwiedzamy port, włóczymy się po wąskich, urokliwych i, niestety, zatłoczonych uliczkach. Miasto urocze, zachwycające, a w blasku zachodzącego słońca sprawiające wrażenie nierzeczywistego, jakby poprawionego w photo shopie (czy jak to się tam pisze). Targujemy się ze sprzedawcą zabawek i kupujemy Antkowi koparę. Targi o obniżenie ceny torebki dla M nie udają się. M prawie płacze, ale rozumie, że nie możemy jej kupić torebki z plastiku (podróbka Prady) za 50 euro. Potem lody i do domu.
Następny dzień jest szczęśliwy dla Antka. Poznaje na plaży Petera - 6 letniego chłopca z Czech. Dzielą się zabawkami, budują zapory z kamieni. Rodzi się przyjaźń. Późnym wieczorem Antoś analizuje poranne wydarzenia i stwierdza, że jego kolega miał nawet takie same rozczochrane włoski, jak on i zasypia z imieniem Petera na ustach.
A my zapraszamy naszych gospodarzy na kolację. Gotuję bigos (Przezorny zawsze ubezpieczony : kapusta kiszona przez teściową ze słoika, wekowane mięsko ze słoika, "Kiełbasa ze słoja", tylko grzybków brak. Ale od czego polska pomysłowość! Znajduję sos pieczarkowy z papierka. Jeszcze przecier pomidorowy. Bigos palce lizać.) Do tego sałatka z tuńczyka z kukurydzą i kolacja gotowa. Goście zjadają po trzy talerze bigosu, głaszczą się po brzuchach. Smakuje im. Nie muszę chyba wspominać, że popijamy to białym i czerwonym winkiem i ziołową rakiją (której nie jestem w stanie przełknąć).
Wymieniamy informacje o naszych krajach, a Jakob zaskakuje nas świetną znajomością geografii i historii Polski. Wypytują nas o to, co uprawia się w Polsce i przekonująco opowiadają o figach, brzoskwiniach i winogronach. Sielanka. Rozumiemy się coraz lepiej i już ręce tak nie bolą od konwersacji jak na początku.