Cd.
Pytam gospodarzy, gdzie znajdę plażę, na której Antoś może bezpiecznie się bawić. Ci, pokazują, którędy iść i mówią, że niedaleko. Hmm..., myślę, trochę pod górkę, potem w dół, analizuję w myślach oglądane w Polsce zdjęcia satelitarne okolic i wpis któregoś z Forumowiczów, że "z buta jest pięć minut". Pakuję torbę plażową.
Tymczasem S i W, jak na prawdziwych mężczyzn przystało, wodują kajak i postanawiają płynąć do plaży wokół niewielkiego półwyspu.
Zabieram M i Antka. Idziemy...., idziemy, idziemy pod górę, krętą asfaltową drogą, która zdaje się nie mieć końca. Zaczepiam jakąś panią i pytam, czy jeszcze daleko do Żitnej (nazwa zatoczki). "Nie, nie, bliziutko". No to idziemy. Skręcamy w las. Oczyma wyobraźni widzę czające się w krzakach i na poboczu poskoki. Kurczowo trzymam Antka za bluzkę. Odnajduję dróżkę prowadzącą w dół. Kierujemy się słuchem, bo coraz donośniej rozlega się szum fal i krzyki bawiących się dzieci. Trafiliśmy. Ale zastanawiam się, czy to ja mam zaburzone pojęcie odległości czy oni, skoro pół godziny drogi w palącym słońcu to niedaleko.
Plaża rzeczywiście ładna, żwirowa, piasek tam, gdzie zaczyna się woda.
Woda przejrzysta, szafirowa, troszkę zimna, ale co tam. Jest pięknie. Radość powitania z morzem mąci widok wszechobecnych śmieci i szkieł z potłuczonych butelek. Cóż...
Antoni brodzi po brzegu, M pływa, panowie właśnie dobijają do skał kajakiem. W wlecze się na ugiętych nogach, ziaje jak koń po westernie i stwierdza, że z powrotem idzie piechotą, nawet jakby musiał dygać kajak na plecach. S jakby mniej zmęczony, wygłasza teorie na temat słabej kondycji dzisiejszej młodzieży, ale stwierdza, że i jemu już się nie chce płynąć z powrotem.
Rzucamy się do wody i cieszymy. Tylko Antoni jakby mniej szczęśliwy, bo nie widzi jeżowca ani rekinka, a poza tym zapomnieliśmy mu powiedzieć, że woda jest słona, o czym szybko przekonuje się organoleptycznie , wrzeszczy jak opętany i pluje, odgrażając się, że zwymiotuje. Pierwsze koty za płoty. Potem już nie narzeka na smak wody. Chyba element zaskoczenia spowodował dziwną reakcję facecika, który z natury jest huraoptymistą i beczy tylko, kiedy naprawdę ma powód.
Wracamy do domu. Odnajdujemy skróty między budynkami, więc rzeczywiście droga skraca się do 8 minut.Przygotowuję obiad. Układamy się na kanapach. Sjesta.
I tu nastąpi mała dygresja dotycząca jedzenia i gotowania. Być może praktyczna dla pań i gotujących panów. Otóż, skorzystałam z porad Forumowiczów i, jak już wcześniej pisałam, zawekowałam mięso na wyjazd. Pomysł świetny - otwieram słoik, podgrzewam, dodaję ziemniaki czy kaszę, kluski albo ryż i obiad gotowy w 20 minut.
W sklepie zamrożone części kurczaka w jakiejś niebotycznej cenie - pierś nawet do 50zł za kilogram, innego mięska jak na lekarstwo. No i czas! Stałabym przy garach godzinami. Na kolacje i śniadania zabrałam podsuszane wędliny pakowane próżniowo, trochę konserw, żółte sery w opakowaniach, pomidory, ogórki, jakieś warzywa w słoikach.
Bardzo przydały się dwie zgrzewki coli i wody mineralnej, kruche ciasteczka, paluszki.Wiem, wiem, niektórzy powiedzą, że wczasy to nie dom i że są restauracje, bary. Po prostu nie lubię przypalonych ryb, niewiadomego pochodzenia dodatków i możliwości zatrucia. Poza tym trzeba jechać, szukać, czekać, odpowiednio się ubrać. Strata czasu. Okazjonalnie, owszem.
Rozdzieliłam obowiązki, dzieci i S zmywają i sprzątają, ja gotuję.
Wracam do opowieści dziwnej treści.
Wieczorem odwiedzają nas gospodarze i znów przynoszą zapas napitków. Wręczam im butelkę Żubrówki w żubranku - ale się cieszą!!! Może nie z zawartości butelki ale właśnie z żubranka. Potem zauważam, że nasz prezent zajmuje główne miejsce na komódce gospodyni. Dorzucam myśliwską suszoną i krakowską podsuszaną. Dla nich to rarytas, bo w sklepie wszystkie wędliny przypominają mi mortadelę. (Dzięki, Forumowicze, za radę).
Jakob na migi zaprasza nas na następny dzień na ich pole i mówi, że będziemy piec ryby. Przyjmujemy zaproszenie z radością, a ja, oczyma wyobraźni widzę, jak siedzimy w kucki wokół grilla, na polu, w pełnym słońcu, a wokół czają się żmije.
Następnego dnia, od rana, jedziemy samochodem na Plażę Dziecka (Antek ją tak nazwał), kąpiemy się , opalamy, walczymy z młodzieżą, żeby się okryła przed słońcem, bo się poparzy. Młodzież odmawia. Ich sprawa. W południe obiad. Sjesta.
Gospodarze wołają, by schodzić i jechać za nimi na pole.
Docieramy na miejsce. Widzę letni domek z tarasem, w środku pokój, łazienka, kuchnia, kominek. Jakob nas woła, pokazuje na podłogę w saloniku, odkręca klapę. Nachylamy się - czarna, skalista dziura, a w niej ciecz. Zastanawiam się, po co każe nam zaglądać do szamba. Okazuje się, że to zbiornik na wodę deszczową, której wszyscy używają do picia. Podobno na wyspie z kranów leci właśnie taka woda i można ją pić bez gotowania. Rzeczywiście, ma wspaniały smak. A, Drogie Panie, jak wyglądają włosy po myciu! Cudo!
Rozglądamy się dookoła. Równiutkie rzędy winorośli, po bokach figi, brzoskwinie (niestety niedojrzałe - będą gotowe po 15 sierpnia).
Gospodyni wzywa mnie do kuchni. Pokazuje, co będziemy jeść i jak to się robi. Na stole leży ogromna czarna ryba w kształcie węża. Na skórze ma jasne plamki wyglądające jak kwiatki. To murena. Jakob piecze ją w kawałkach na grillu. Inna rybka, też przypominająca szaro- srebrnego węża, ląduje w garnku z duszonymi w oliwie z oliwek cebulą i pomidorami.Potem, w tym samym garnku pojawia się jeszcze makaron.
Pozostałe, 30 centymetrowe srebrne rybki z okiem, pieką się na grillu. Milena podaje mi ogórki, pomidory i cebulę i każe robić "salata". No to robię.
Rodzinka rozbiega się po polu. Chłopcy próbują winogron, M głaszcze koty i zaczyna męczyć, żeby rudasa zabrać do domu. Już widzę tę podróż 5 osób, bagaży po sufit i przerażony kot. Córuś nie daje za wygraną i "piłuje" temat do końca biesiady. Antoś odkrywa w komórce traktorek. Jest w siódmym niebie. Nie chce wyjść z szopy, przetrzymując ze sobą syna gospodarzy, Iwana.
Kolacja smakuje świetnie, choć z początku bardzo nieufnie podchodzimy do potraw. Murena ma delikatne, białe mięso i prawie wcale ości. Pijemy winko, rozprawiamy, opowiadamy o swoim kraju i zwyczajach. W końcu dowiaduję się, że poskoków już dawno u nich nie ma i nigdy ich na oczy nie widzieli, bo mangusty je zeżarły (przecież o tym czytałam, ale ostrożności nigdy za wiele). Postanawiam więcej nie myśleć o żmijach.
Iwan wozi Antka taczką po okolicznych wzgórzach. Kiedy wraca, stwierdza, że mały na pewno zostanie prezydentem, jak Wałęsa, bo ma charyzmę. No nie wiem, nie wiem, ja, matka prezydenta, kotek...coś mi to przypomina. Wolę, żeby pozostał normalnym, szczęśliwym człowiekiem.
Zapada noc, pomagamy zmywać, żegnamy się i odjeżdżamy zachwyceni gościnnością Jakoba i Milenki i tym, że nie poznajemy Chorwacji z perspektywy hotelowego basenu. Kolejne darowane butelki wina i rakiji lądują w lodówce. Kto to wszystko wypije?!
W wygląda jak Indianin. Jest czerwony, skóra pali go żywym ogniem. Smarujemy go czym się da, ale na niewiele się to zdaje.Chciałoby się rzec : "A nie mówiłam?". Z resztą i ja mam czerwony dekolcik, ale się nie przyznaję, że piecze.
PS.Zauważyłam w jednym z poprzednich postów, że Polska napisałam małą literą, przepraszam.
Ostatnio edytowano 03.02.2011 21:53 przez Użytkownik usunięty, łącznie edytowano 1 raz