W drodze przez Węgry towarzyszy nam burza, rozgrywająca się, na szczęście, gdzieś obok. Przed Budapesztem, zarówno mapa, jak i tablice, kierują nas na drogę M0- coś jakby obwodnicę. Niestety dopiero 20 kilometrów dalej są znaki, które pokazują, że droga jest nieprzejezdna z powodu remontu. Musimy zjechać z autostrady. Do miasta wjeżdżamy ulicą, której na mapie jeszcze nie ma. Na szczęście jest stacja benzynowa, i bardziej na migi niż po angielsku, dopytujemy się o dalszą drogę
.Ale to jeszcze nie koniec naszych przygód w Budapeszcie. Skręcamy w prawo i dopiero teraz Leszek zauważa, że jest to droga jednokierunkowa. Od razu wjeżdża w bramę, żeby zawrócić i w tym samym momencie zaczyna wyć syrena policyjna. A policja oczywiście nadjeżdża z naprzeciwka ( jest środek nocy - 1.30- skąd tam policja!? )
Zatrzymujemy się, mój mąż chwyta mapę, zgrabnie wyskakuje z samochodu
( już widzę ten mandat, który za chwilę nam wlepią )
i po polsku zagaduje: Panowie, ratujcie. Zgubiliśmy się. Panowie, oczywiście, ani słowa po angielsku. Na szczęście nie byli pozbawieni poczucia humoru i po objaśnieniu nam dalszej drogi, puszczają nas dalej, nie obarczając finansowymi konsekwencjami. Leszek do dziś uważa, że to jego " perfekcyjny " węgierski uratował nas przed utratą kasy
Po tych objaśnieniach nie mamy już problemów z opuszczeniem miasta.
O 3.30, po moich usilnych naleganiach, robimy przerwę na spanie. Myślałam, że to będzie rozsądny postój. Tymczasem mój mąż wyciągnął z bagażnika śpiwór, ułożył się na trawniku, nastawił komórkę na 40 minut i natychmiast zasnął. Po tym czasie wstał, otrząsnął się, wypił dwa łyki energii i pojechaliśmy dalej . Nie jestem tak wytrzymała, jak on. Głowa leciała mi raz za razem. W końcu zamieniłam się z Piotrkiem miejscami, oparłam głowę o szybę i po prostu straciłam przytomność. Nie trwało to długo, coś może koło godzinki. Leszek później stwierdził, że wyglądałam jak zepsuta lalka. Dobrze mu się śmiać, a pilnować kogoś, żeby nie zasnął ( tak jak musiałam robić to ja), wcale nie jest łatwo.
Całą drogę było bardzo ciepło. Dopiero na Słowacji temperatura spadła poniżej 25 stopni.
I tak spadała, i spadała....
Zatrzymała się dopiero na 12 stopniach. Dobrze, że mieliśmy zostawione jakieś koszule, bo chyba byśmy zamienili się w sopelki. Kiedy pakowaliśmy się na Korczuli, nie przyszło mi do głowy, że gdzieś może być tak zimno. Mieliśmy ubrania na zmianę, ale wszystkie były bardzo letnie. Przeżyliśmy szok termiczny. Całą drogę chcieliśmy wracać, już tęskniliśmy za cykadami, słońcem, wodą. Teraz to uczucie się spotęgowało.
Około 11-ej byliśmy w Krakowie. Plan mieliśmy taki, że najpierw idziemy spać, a dopiero później opowiadamy. Ale jak wiadomo, życie weryfikuje nasze plany. Jak zaczęliśmy opowiadać, to nie mogliśmy już skończyć. Języki same nam się rozwiązywały. Ciągle było coś do dodania. Spanie wyszło nam dopiero wieczorem. Spaliśmy do samego rana. Dłużej już nie mogliśmy, bo się wyspaliśmy. O 8-ej znowu w samochód i teraz już prawie prosto do Olsztyna. Zatrzymaliśmy się na chwilę u teściów, żeby zostawić tam Filipa na resztę wakacji. I znowu opowiadaliśmy. W domu byliśmy dopiero późnym popołudniem. Ponieważ Filipa nie było z nami, wszystkie bagaże wrzuciliśmy do jego pokoju. Wyszła tego taka ogromna ilość, że naprawdę nie wiedzieliśmy jak zmieściło nam się to wszystko w samochodzie.
Tyle kilometrów przejechaliśmy. Od balkonu i pod balkon.