Lotnisko w Mendozie nie należy do dużych. Sprawnie oddajemy samochód, sprawnie oddajemy bagaż i przechodzimy kontrolę bezpieczeństwa. Mała kolejka czeka nas jedynie przy odprawie paszportowej. Część międzynarodowa terminala jest mikroskopijna – dwie bramki. W podobnym czasie odlatują dwa samoloty więc jest dość tłoczno.
Z naszej miejscówki mamy niezły punkt obserwacyjny na pas startowy.
Wreszcie jest i nasz samolot.
Wsiadamy na samym końcu i po 45 minutach jesteśmy z powrotem w Santiago.
Bardzo długo wahaliśmy jak zagospodarować sobie ostatnie dwa dni w Chile. W naszych pierwotnych planach mieliśmy je spędzić w Santiago ale sytuacja nie zachęcała do tego i już jakiś czas temu odwołaliśmy rezerwację mieszkania zrobioną jeszcze przed wyjazdem.
Trochę wahaliśmy się góry czy morze i ostateczny wybór padł na góry a konkretnie kanion Maipo. Przez booking zarezerwowaliśmy uroczą chatkę nad samą rzeką w miejscowości San Jose de Maipo – a właściwie kawałek za nią (chyba nasz najlepszy nocleg w Chile). Pierwszego dnia trochę poszwędaliśmy się po okolicy, zjedliśmy obiad w lokalnej knajpie i to by było na tyle.
Kolejnego dnia planowaliśmy przejechać się nad zbiornik wodny El Yeso, który miał być namiastką patagońskich widoków. Do przejechania było około 60 kilometrów. Droga, jak na chilijskie standardy bocznych dróg nienajgorsza. Niestety po ok. 40 kilometrach, jakiś kilometr od początku zbiornika napotkaliśmy na szlaban. Zimą na drogę zeszła lawina i na drodze ciągle leżały gigantyczne głazy (z tego co się orientuję leżą tam po dziś dzień
). Trudno – resztę drogi pokonujemy pieszo. Po drodze spotykamy takie oto fajne, żółte ptaszorki.
Widoki ładne chociaż do patagońskich chyba im daleko.
Za to wszystko wynagradza widok tego ptaszyska:
Latał sobie w okolicy jeziora, przeleciał nawet bardzo blisko nas ale zanim zdążyłam nacisnąć migawkę śmignął w górę.
Tak więc Andy żegnają nas bardzo miło - do kolekcji zobaczonych w naturze zwierząt dorzucamy kondora.
Wracamy do miasteczka, idziemy na obiad i zbieramy się w kierunku lotniska. Ostatnią noc w Chile spędzamy w hotelu przy lotnisku (biorąc pod uwagę zaplanowany strajk kierowców uważamy to za najrozsądniejszą opcję). Ponieważ nasz samolot do Londynu startuje dość mocnym popołudniem na maxa wykorzystujemy dobę hotelową i zamawiamy transfer dopiero na 13.
Na lotnisku obiad, wybieganie juniorów na placu zabaw i pora pakować się do samolotu.
Lot w tę stronę zdecydowanie przyjemniejszy niż w drugą – miejsca w klasie ekonomicznej tyle, że każdy pasażer może zająć trzy i rozłożyć się lepiej niż w biznesie
.
Po kilkunastu godzinach w powietrzu, rześkiego listopadowego poranka stawiamy stopę na europejskiej ziemi. Jesteśmy sporo wcześniej przed rozkładem i nie ma dla nas rękawa więc ładują nas do autobusów – cały wielki Dreamliner zmieścił się w dwóch i jeszcze wiatr w nich hulał.
Krótka wizyta u londyńskiej rodzinki, wracamy na LHR i późnym wieczorem jesteśmy w Wawie. Chilijska przygoda dobiegła końca.