Plany na piątek były niezłe - mieliśmy z centrum dotrzeć skibusem pod kolejny rokitnicki kompleks narciarski i wykorzystać kanapę na Łysą Górę. Zjazdowcy poużywaliby tamtejszych stoków, a ja i Jędrek pobiegówkowalibyśmy sobie grzbietem przez Ručičky do Studenova, skąd żółtym szlakiem ześlizgnęlibyśmy się do szlaku zielonego, na ich skrzyżowanie prawie przy naszej chacie.
Tyle, że rano za oknami
mleko, na dokładkę
coraz bardziej gęstniejące.
No i temperatura skoczyła do kilku stopni na plusie, śnieg zrobił się
mokry i nieprzyjemny. Jakoś wszystkim przeszła ochota na daleką wyprawę, zwłaszcza że siły trzeba zaoszczędzić na jutrzejszy dzień
. Do południa gnijemy przy kominku, potem zjazdowcy pomimo wszystko ruszają znów na Studenov, tyle że jedynie na trzy godzinki.
Jędrek i ja przez
jeszcze krótszy okres czasu ujarzmiamy mgłę w nieco bliższej okolicy. Chociaż do chaty na Studenovie o mały włos
też byśmy dotarli, gdybym się
nie zestresowała przecinaniem w poprzek śliskiej nartostrady (cóż poradzić - znakowany szlak wiódł właśnie tamtędy). Jakoś mało to było przyjemne
w tej mgle, miałam wrażenie, że zaraz ktoś przypadkiem
wpadnie na mnie z impetem...
Po powrocie, poprawiamy ciepłotę całym garnkiem grzańca
, a jeszcze później całą dziesiątka ruszamy na wieczorny podbój Dolnych Rokitnic.
W planie jest przede wszystkim obiadek.
Skoro jednak już jesteśmy blisko źródła, to zaopatrujemy się w odpowiednią ilość
flaszek morawskiego wina (jak nie dziś, to zejdzie przecież jutro) i kolejne dwa kurczaki na jutrzejszy wieczór.
Jako przerywnik w deszczowym podejściu do chaty, zatrzymujemy się jeszcze na piwko i kręgle, gdyż odpowiedni przybytek mieści się niewiele poniżej parkingu pod wyciągami.
Potem mamy już tylko podejście ciemnym lasem
w deszczu przez coraz bardziej mokry śnieg...