Xiropigado to niewielka wioska na zachodnim brzegu Zatoki Argolidzkiej, przyklejona do północnego podnóża góry Zavitsa. Dlaczego wybraliśmy właśnie to miejsce? Z dwóch powodów: po pierwsze spokój, po drugie bliskość do Myken, Argos, Tirynsu, Nafplio i nawet Epidaurosu. Ponieważ myśleliśmy również o zapuszczeniu się dalej na południe, np. do Monemvasii (którą jednak ze względu na długi czas dojazdu odpuściliśmy), miejsce to wydawało nam się idealne.
W drodze z Aten do Xiropigado minęliśmy m. in. Korynt, który z racji dość późnej pory postanowiliśmy odwiedzić w drodze na Lefkadę. Niestety, też nic z tego nie wyszło, ale co się odwlecze...
W Xiropigado mieliśmy wypatrywać drogowskazu z nazwą naszego hotelu, kierującego z głównej drogi na prawo, na przejazd pod drogą. Do dziś zachodzę w głowę, dlaczego właściciele hotelu wybrali właśnie tę nazwę – może z tęsknoty za tym, czego tutaj nie ma...
"Tunel" pod główną drogą, a w tle Zavitsa
Brak spektakularnych zachodów słońca doskonale rekompensowały jego wschody
Ot i całe Xiropigado, cisza i spokój, mimo wakacji niemal całkowity brak turystów, jakby jeszcze nie przyjechali albo już odjechali. A może w ogóle nie wiedzą o istnieniu tej wioski, chociaż w to akurat trudno uwierzyć. Liczba miejscowych tawern świadczy o tym, że bywa tutaj i tłumnie, i gwarnie. Może po prostu mieliśmy szczęście – po długiej podróży (ok. 2200 km) i 4-milionowych Atenach chcieliśmy mieć już tylko święty spokój.
Niedaleko hotelu stał niewielki dom, biały z niebieskimi okiennicami, grecki. Mieszkała w nim pewna staruszka. Wyglądało na to, że jest zupełnie sama. Babcia, bo tak ją nazwaliśmy, całe dnie spędzała, siedząc lub leżąc na stojącym przed domem łóżku. Leniwe, w dobrym znaczeniu tego słowa, Xiropigado byłoby całkiem fajnym miejscem na dożycie końca swoich dni.
Tymczasem my, mimo wszystko pełni sił witalnych, poddaliśmy się ogólnej atmosferze... „nicnierobienia”
Jakiś czas temu pod jednym ze zdjęć przedstawiających talerz z owocami morza, pstrykniętym w jakiejś knajpce na Malcie przeczytałem, że to food porn. Przyznam, że podobnie jak autor(ka) tego bądź co bądź zjadliwego komentarza, nie przepadam za robieniem zdjęć w – ogólnie rzecz ujmując – lokalach gastronomicznych, ale jak się samemu coś przygotowało (żeby zjeść w zaciszu „własnego” balkonu z widokiem na morze) i sfotografowało, to chyba już nie można mówić o „kulinarnej pornografii”, chyba że czegoś nie rozumiem...
Smacznego!
cdn.