A nie, przecież jeszcze obiecane lody.
No to chwilkę się pokręcimy, mamy kilkanaście minut do końca parkingu
A, że droga do auta prowadzi obok bramy na starówkę...
Kiedy przy budkach z pamiątkami odbywa się konsumpcja lodów, ja włażę po schodkach pod samą bramę. Ale ani kroku dalej ! Stare miasto zostawimy sobie na jutro.
Idziemy jeszcze kawałeczek, wzdłuż murów. Ale tylko kawałeczek!
Z Korčuli do naszej nowej miejscówki jest dosłownie 10 minut jazdy. Dom nie jest w zasadzie w samej Žrnovskiej Banji, ale już kawałek za tą główną zatoką.
Bez trudu znajdujemy nasz nowy adres. I to jest po prostu strzał w 10!
Przed domem stoi starszy pan, który nawiguje nas w kwestii parkowania. Miejscówka pod murem początkowo wydaje się mało wygodna bo z jednej strony ciężko będzie wysiadać, ale już następnego dnia zrozumiemy, że to jest świetna opcja, bo praktycznie cały dzień auto stoi w cieniu pod wielką figą.
Leciwy gospodarz prowadzi nas na górę, cały czas gadając coś po chorwacku. Chociaż niewiele na razie rozumiem, pan wydaje się bardzo sympatyczny.
Idziemy na górę. Nasz apartman jest na 1 poziomie.
W apartamencie wita nas jego żona – Maria. A Petar to jej mąż. Następuje szybka prezentacja apartamentu i tu od pierwszej sekundy jest po prostu wielkie
WOW!
Sypialnia dziewczyn:
Kuchnia:
Salon:
Nasza sypialnia nadaje się na 3 osoby (dziewczyny już zdążyły poskakać po
naszym łóżku i dostawce):
No i teraz opada nam szczęka, bo takiego widoku nie mieliśmy nigdy
Wygląda na to, że nie zrobiłam więcej zdjęć w apartmanie, bo zamiast tego kręciłam chyba filmiki. Musicie zatem uwierzyć, że łazienka była całkowicie akceptowalna, z kabiną prysznicową, bez wnerwiających zasłonek, z bidetem i nieco zbyt wysoko powieszonym lustrem
Równie funkcjonalny był przedpokój z szafkami na buty, komodą, wieszakami na kurtki itp.
Patrząc na zdjęcia pewnie wiele osób pomyśli, że żadne to wielkie halo, że może meble nie najnowsze i czym tu się zachwycać. Ano my zachwyciliśmy się tym, że od samego wejścia poczuliśmy się po prostu jak w domu. Było tu wszystko, czego potrzebowaliśmy, żeby czuć się dobrze.
Po chwili gospodarze prowadzą nas na zacieniony o tej porze taras.
A tak się obawialiśmy, że będzie lampa, bo na zdjęciach nie widzieliśmy żadnej markizy a krótkie zadaszenie z tarasu apartamentu nad nami, nie wydawało się obiecywać wiele cienia. A tu się okazuje, że ponieważ to strona północna, to cień mamy od 10:30 do końca dnia.
Idziemy więc na taras i naszym oczom ukazuje się taki widok !
Petar każe nam siadać przy stole, przynosi dodatkowe krzesła i po chwili wchodzi Maria z zimniutkim winem i wodą. Będzie gemišt!
No i się zaczyna, szybko się nie rozpakujemy
Godzina mija jak chwila. Dowiadujemy się, że apartament należy do jednej z 2 córek, Any, z którą do tej pory byłam w kontakcie. Ale ona mieszka z mężem w Dubrowniku. Petarowi buzia się nie zamyka, opowiada o wszystkim, co jest dookoła, pokazuje wszystkie miejscowości na Pelješacu, które widać z tarasu. Oczywiście zadaje też dużo pytań, ile lat mają dziewczynki, ile jechaliśmy z Polski, czy jesteśmy bardzo zmęczeni itp. itd.
Oczywiście, ani Petar, ani Maria nie znają innego języka, niż chorwacki. My chorwackiego nie znamy, a jednak okazuje się, że pomimo tego, będziemy rozumieć jakieś 40%. Więc całkiem nieźle.
W sumie do tej pory nigdy nie mieliśmy konieczności rozmawiać z kimś po chorwacku. Nikola na Hvarze świetnie mówił po angielsku, w 2006 z właścicielka apartamentu w Baškiej Vodzie a potem w Cavtat rozmawiałam po niemiecku. Także pomimo, że to już nasz 4 raz w Cro, takie rozmowy to dla nas pewna nowość. Co innego zamówić coś w restauracji, czy podziękować w sklepie, a co innego naprawdę rozmawiać. Od pierwszych chwil czujemy, że to będą fajni ludzie. Umawiamy się, że wieczorem się rozliczymy i damy dowody do rejestracji. Petar i Maria wychodzą, a my siadamy znów na tarasie i nie możemy uwierzyć, że tu jesteśmy, że mamy taki widok i że przywitali nas tacy niesamowici ludzie. O rany, chyba będzie dobrze!
Wino już trochę szumi nam w głowach w tym upale, ale to bardzo przyjemny szum, a wino pyszne, oczywiście robione przez Petara.
Kiedy już dociera do nas, że wygraliśmy tu w totolotka, idziemy w końcu niespiesznie po bagaże. Późniejszym popołudniem jedziemy jeszcze raz do Korčuli po zakupy. I tu już bez żadnych znaków zapytania, możemy kupić mięso, bo grill jest i to pierwsza klasa! Jak się później okaże, zbudowany przez Petara.
Na dodatek stoi na naszym poziomie i w praktyce będzie tylko do naszej dyspozycji, bo Czesi mieszkający nad nami wolą chyba konoby.
Zakupy robimy w dużym Konzumie, który znajduje się koło portu. Moim zdaniem to najlepiej zaopatrzony sklep w tej okolicy. Za rok dojdzie jeszcze równie równie duży Plodine, na razie jest w trakcie budowy. Tommy bliżej starego miasta też jest w sumie nieźle zaopatrzony, ale wieczorem wiele półek (np. z pieczywem) jest już pustych.
Myślałam, że kupiłam drogiego Dingača na Pelje...
Po zakupach dostaję prawie zawału zaraz po tym, jak wychodzimy ze sklepu. Przed wejściem stoi auto, z zamkniętymi oknami, w którym… śpi dwójka małych dzieci!
Nie wierzę oczom, to na dodatek nasz rodak, i to z Warszawy!
Nie wiem co robić, dostaję ataku paniki, chcę biec do sklepu i kazać komuś wywołać właściciela samochodu, ale nie jestem pewna, czy kasjerka zrozumie, co do niej w tym amoku mówię.
Po chwili dociera do mnie, że… auto ma włączony silnik, czyli w środku jest klima. Czy właściciel auta naprawdę myśli, że jest takim kozakiem, że może zostawić dzieci same w aucie na słońcu, nawet jak zostawi im włączoną klimę? W ogóle nie mogę tego ogarnąć. Już mam dzwonić na 112, kiedy ze sklepu wychodzą łaskawie szanowni rodzice. Szybko kalkuluję, że byli w sklepie ok. pół godziny, bo mijałam ich w pierwszej alejce podczas zawziętej dyskusji o parówkach. Nie wiedziałam wtedy, że to Polacy, bo pan był nasz, ale żona Azjatka, więc porozumiewali się po angielsku. My byliśmy w sklepie 20-25 minut, oni musieli być ze 2 minuty wcześniej. Nie pojmuję, po jasną cholerę poszli razem, skoro w aucie zostały śpiące dzieci, pomijając kwestię powietrza do oddychania, jak można zostawić dzieci same we włączonym aucie?? Tak zatkał mnie ich widok, że nie odważam się odezwać do nich słowem. Oddycham tylko z wielką ulgą, że nie trzeba wybijać szyb, a dzieci, mam nadzieję, będą już bezpieczne. Boże, serio, nie wierzę nadal, że ludzie coś takiego robią.
Powoli dochodzę do siebie w drodze do domu. To na szczęście pierwsze i ostatnie nerwy podczas pobytu na Korčuli.
Po powrocie ze sklepu schodzimy na dół, zerknąć na „naszą” plażę. A mamy do niej jakieś 40 sekund od wyjścia z domu, do zejścia pod samą wodę.
Wprawdzie to nie do końca plaża, tylko skałki i trochę betonu, ale naprawdę wygląda dobrze, biorąc pod uwagę, że dostęp tylko dla nas, Austriaków i Czechów. Nieco dalej, wzdłuż wody może ze 100-150 m, są 3 plaże –
Tri Žala. Te obejrzymy innym razem.
Oprócz naszego apartamentu, w budynku po tej stronie ulicy znajduje się jeszcze jeden, nad nami, gdzie aktualnie mieszkają Czesi. Na samej górze nad nimi mieszkają Petar i Maria. Ale jest jeszcze tzw. rezydencja, poniżej ulicy, znajduje się dom na 2 rodziny wraz z ogrodem, posiadający praktycznie bezpośredni dostęp do plaży. Ale oczywiście również my możemy z niej korzystać i schodzić przez ich teren. Tam na dole aktualnie mieszka rodzina z Austrii.
Kiedy wracamy na górę, wpadają do nas Maria z Petarem po dokumenty. Dajemy im też pieniądze oraz mały prezencik od nas (trochę procentów i śliwki nałęczowskie). A w zasadzie dwa, bo taki sam zestaw będzie dla ich córki, Any. Na Pelješacu zdecydowaliśmy, że gospodarze w Žuljanie nie dostaną od nas podarku. I dobrze się stało, bo Ana też absolutnie zasługuje na podarunek.
Chociaż nigdy się nie zobaczyliśmy podczas naszego pobytu, od początku miałam wrażenie, że znamy się od dawna i dobrze, a Ana zawsze służyła dobrą radą i pomocą, była dostępna w każdej chwili.
Petar i Maria są chyba nieco zaskoczeni, mówią, że bardzo rzadko dostają jakieś prezenty, a jeśli nawet, to raczej od rodzin, które przyjeżdżają po raz kolejny. No dobrze, formalności za nami, bierzemy się za grilla. A tymczasem, z góry tup, tup, idzie Petar i niesie nam jakiś talerzyk. To pieczona papryka z czosnkiem, solą, oliwą i octem w wykonaniu Marii. O rany, ale to dobre! Mówi, że to „aperitif” przed grillem.
Kiedy M. zajmuje się grillowaniem, ja jeszcze raz schodzę na plażę, bo...
Być na Korčuli, patrzeć na zachód słońca nad Hvarem, czego chcieć więcej ?
Wracam na górę do domu, tak – tutaj będę posługiwać się tym słowem, bo tak się właśnie czujemy od pierwszej chwili.
Widok z tarasu nawet po zachodzie w dalszym ciągu cudowny.
I to jest wieczór, na jaki czekaliśmy tyle dni. Mamy siebie, jesteśmy w cudownym miejscu, mamy pyszne jedzenie, możemy w spokoju zapalić sheeshę. Nic więcej nie trzeba.
Aha, poza niekończącą się listą zalet naszego nowego lokum, muszę dodać jeszcze dwie, mianowicie pralkę (a nawet dwie! obydwie wprawdzie w garażu, dostępne dla pozostałych gości, ale dla nas to żaden problem) oraz fakt, że szczególnie po południu, cudownie tu wieje (
prirodna klima, jak skwituje Maria), dzięki czemu siedzenie na tarasie jest ogromną przyjemnością, a my przez cały pobyt ani razu nie włączymy klimatyzacji.