Powrót przez oliwny gaj zajmuje chwilę dłużej, bo po drodze kilka razy stajemy na zbiór jeżyn, skoro nie ma fig, niech będą jeżyny...
Spacer w takich okolicznościach przyrody jest bardzo przyjemny, a wiatr dociera nawet tutaj, więc nie jest ekstremalnie gorąco.
Niektóre drzewka wyglądają na całkiem stare, choć oczywiście nie tak stare, jak ta, która stała koło naszego lokum w Žuljanie.
Winogrona, podobnie jak figi, potrzebują jeszcze czasu...
Jaszczurek nie ma, ale są za to liczne motyle. Kilka razy udało nam się spotkać pazia królowej, ale nie tym razem
Ostatecznie stwierdzamy, że może zjemy coś po drodze w Knezie, bo jesteśmy wszyscy głodni. Wydaje mi się, że widziałam po drodze jakąś pizzerię, zaraz to sprawdzimy.
Wracamy troszkę inną drogą (chyba właśnie tą "obwodnicą", na którą znak widziałam z dołu), już nie przez Račišće, a samo miasteczko podziwiamy tylko z góry.
Bardzo przyjemnie wygląda to Račišće. Następnym razem trzeba będzie tu też wpadać na kawę, czy lody. W tym roku monopol miała Korčula
Wjeżdżamy do Knezy i pierwszy lokal, jaki widzimy, to Bistro Dalmatino. Zaglądam do karty i raczej nie dla nas – głównie ryby, na dodatek bardzo drogo. Widoczek natomiast przyjemny.
Kolejny przystanek kilkaset metrów dalej to Bistro Fortuna. I tu zostajemy. Mają pizzę i dużo innych pysznych rzeczy.
Konoba okazuje się być strzałem w 10, duży wybór pizzy i nie tylko, wszystko w bardzo przystępnych cenach i z pięknym widokiem.
Na początek jednak coś na ochłodę
Dziewczyny wkrótce dostają swoją pizzę.
Moim hitem jest
crni rižot ze sporą ilością ośmiornicy. Tylko tej grillowanej nie udało się w końcu nigdzie zjeść, może za rok.
A M. zamówił čevapy.
Na koniec jeszcze super aromatyczne espresso.
Jesteśmy najedzeni pod korek, kilka kawałków pizzy zabieramy na wynos, a rachunek o 200 kun niższy, niż wczoraj w Albercie. I jeszcze rukola w gratisie, gdzie w Warszawie zwykle kasują za dodatki po 4 zł. Można?
Jest 18:00 ale dziewczynom mało wody!
Na tym wyjeździe nie było w zasadzie nigdzie okazji do skoków. Pora to nadrobić, wystarczy tylko przejść przez ulicę.
W czasie, kiedy dziewczyny skaczą pod okiem taty, ja idę na krótki rekonesans po najbliższej okolicy. Przyjemnie tu całkiem, chociaż na nocleg mimo wszystko bym się raczej nie zdecydowała. Nie bardzo podobają mi się te plaże, bo w zasadzie to głównie betonowe przystanie dla łódek. Ale to tylko takie spostrzeżenia po 5 minutach spaceru, być może są lepsze miejsca. Sprawdzimy następnym razem.
Po pół godzinie skoków zbieramy się w końcu do domu, bo zaczyna się robić naprawdę późno. Przez kilka następnych minut, podczas jazdy, dochodzimy do wniosku, że powinniśmy zaprosić jeszcze Petara i Marię na jakąś małą kolację pożegnalną. No bo to przecież niemożliwe tak po prostu powiedzieć im rano „do widzenia”, pomachać i pojechać.
Szybki rekonesans lodówki –
szału ni mo, ale coś się skleci. Mamy ziemniaki (Petar jest wielkim fanem frytek), mamy pyszne rano kupione pomidory no i paprykę, którą kupiliśmy parę dni temu, a Petar upiekł ją dziś dla nas i poinstruował, jak ją przyrządzić. Wino też się znalazło i trochę szynki i sera. Teraz tylko wszystko przygotować i iść po gości.
Taka taktyka okazuje się nieco kiepskim pomysłem, bo kiedy idę na górę, słyszę, że ktoś u nich siedzi, z kimś rozmawiają w ogorodzie. No cóż, nie możemy mieć pretensji, przecież nie zapraszaliśmy ich na żadną kolację, a jak widać, niespodzianki nie zawsze działają, jak trzeba.
Mała konsternacja, bo już po 21:00 , co robić
Szybko wysyłam wiadomość do Any, że chcieliśmy zaprosić rodziców na małą pożegnalną kolację, ale oni chyba mają gościa. Ana obiecuje zadzwonić do nich i po chwili odpisuje, że niebawem do nas przyjdą. Uff!
Są całkowicie zaskoczeni, że na tarasie czekamy z kolacją. Petar jest jednak zawsze przygotowany, pojawia się z zimnym winem w ręku. Oj, szybko to my się dziś nie spakujemy!
Ale są rzeczy ważne i ważniejsze, a ta kolacja jest jedną z nich.
Kolacja u Petara i Marii to był dla nas wielki zaszczyt, a dziś u nas wieczór z nimi to ogromna przyjemność. Znów gadamy i śmiejemy się ze wszystkiego, chociaż smutek związany z naszym wyjazdem napawa chyba i ich.
Kiedy już wszyscy podjedli, Maria szepcze coś do ucha Petarowi, a on posłusznie opuszcza nas na kilka minut. Niebawem wraca z jakimś małym pakunkiem w folii aluminiowej. Okazje się, że to lody dla Marty i Natalii.
Podejrzewam, że wcześniej kupili je specjalnie dla nich, bo wnuki mieszkają w Splicie i nie bywają tu zbyt często. Potem na górę idzie jeszcze Maria i wręcza nam pudełeczko ze zrobionymi przez siebie migdałami w cukrze. Wzrusz.
W końcu czas się pożegnać, bo dochodzi 23:00. Gonimy dziewczyny pod prysznic i trzeba połknąć tą żabę – rozpoczynamy najgorszą czynność tych wakacji, czyli ostateczne pakowanie.
Na szczęście idzie nam dość sprawnie i na rano zostaje dosłownie kilka rzeczy, plus ogarnięcie apartmanu.