16.07.2021 – dzień 13: Plażowanie pod domem, Blato i kolacja w Mala KapjaPierwotny plan tegorocznego wyjazdu zakładał powrót z dwoma noclegami po drodze. Jednym miał być tranzytowy nocleg w domku, w którym już nocowaliśmy, a drugim (a w zasadzie pierwszym) Trogir lub Szybenik. Coś tam nawet zarezerwowałam, ale nie było konieczności płacenia od razu, więc ogólnie byliśmy „flexible” z tym tematem. Tymczasem już na Pelješacu stwierdziliśmy, że odpuszczamy Trogir lub Szybenik zupełnie i zamiast tego, jeśli będzie to oczywiście możliwe, przedłużymy sobie o jedną noc pobyt na Korčuli (pomimo, że jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy przecież, do jak cudownego miejsca trafimy). Po krótkiej wymianie wiadomości z Aną udało się bez problemu przedłużyć o noc.
Tymczasem z każdym dniem pobytu na Korčuli, jest nam tu coraz lepiej i nagle wpadam na pomysł, że może jeszcze jedna noc?
Pytam Anę i okazuje się, że mamy możliwość dokładnie o jeszcze jedną noc, bo potem przyjeżdżają nowi goście.
Pozostaje jeszcze tylko przekonać M.
Chwilę to trwa, ale ostatecznie udaje się! Dzięki temu, z pierwotnych 7 nocy, robi nam się 9.
Muszę jeszcze tylko skontaktować się z właścicielem domku pod Zagrzebiem, bo tam rezerwację zrobiłam jeszcze raz przez booking (niecodzienna sytuacja, kiedy przez serwis jest sporo taniej, niż bezpośrednio od właściciela), ale w opcji bezzwrotnej. Tu również okazuje się, że bez problemu mogę przesunąć o jeden dzień naszą rezerwację, najpierw ją kasując, a potem zakładając nową (ta nowa jest jeszcze o 5 EUR tańsza, niż ta, którą miałam
).
Luka, bo tak nazywa się właściciel, oczywiście nie skasuje nas za anulację.
Od słowa do słowa, kiedy się dowiaduje, że zmiana wynikła z naszej chęci przedłużenia pobytu na Korčuli, okazuje się, że jego dziewczyna jest z Korčuli, na dodatek teraz tu jest, bo niedaleko Blato jej rodzina prowadzi konobę z domowym jedzeniem i tak w ogóle to bardzo nam ją poleca. Po chwili namysłu stwierdzamy, że w końcu najwyższy czas zjeść coś poza domem. Luka pośredniczy w kontakcie między nami a swoją dziewczyną, ponieważ chcemy pekę, a tą, jak wiadomo, trzeba zamówić wcześniej. Tak więc jesteśmy umówieni na wieczór a przed nami kolejne leniwe plażowanie.
A tymczasem po śniadaniu wpada do nas Petar z 3 litrami domowej oliwy od swojego przyjaciela. Wczoraj pytaliśmy go, gdzie kupić dobrą oliwę, a on taki szybki i oliwa już jest nasza
90 kun to nadal nie jest najniższa cena, ale oliwa pachnie i smakuje wybornie.
Na niebie od rana trochę pochmurno, ale schodzę z dziewczynami na trochę na naszą przydomową plażę. Jakie to jest idealne rozwiązanie, mieć tą plażę pod samym domem.
Nie będę już przesadzać ze zdjęciami z naszych okolic, bo zaczynają być powtarzalne
Po południu wiatr przewiewa wszystkie chmury, na dodatek sprzyja surferom, kórych obserwujemy przy popołudniowej kawce.
Musimy podjechać na chwilę do Korčuli do bankomatu, bo w konobie Mala Kapja, do której jedziemy, płatność tylko gotówką, a tej nie mamy już za wiele. Nie dojeżdżamy do głównej drogi, tylko w Medivjaku skręcamy w lewo, do Fortecy. Tej dziś nie odwiedzimy, ale po drodze, przypadkiem odkrywamy słynny pocztówkowy widok na Korčulańską starówkę. W popołudniowym świetle wygląda przepięknie.
Zanim przyjechaliśmy na Korčulę, wyspa kojarzyła mi się właśnie wyłącznie z tym widoczkiem
Raz nawet mieliśmy z nim kalendarz
Po zasileniu portfela – kierunek:
Blato. To już nasz 5 dzień na Korčuli, a my dopiero dziś po raz pierwszy ruszamy gdzieś dalej, niż tylko do pobliskiej „stolicy”. Droga główna łącząca Korculę z Vela Luką zaskakuje nas swoją jakością i szerokością. Jedziemy pod słońce, więc niestety niewiele wychodzi z dokumentacji. Droga, moim zdaniem zdecydowanie lepsza, niż na Hvarze. Zaskoczeniem jest też wszechobecna zieleń (czego akurat na tym zdjęciu nie widać
)
Do Blato z Korčuli mamy jakieś 40 minut. Parkujemy przy parku, niedaleko marketu Tommy. Tu w „centrum” są parkometry a godzina kosztuje 7 kun (płatność tylko monetami). Już z daleka miasteczko wydaje się ciekawe i tak jest faktycznie. Bardzo "nasze klimaty"
Ruszamy na krótki spacer wzdłuż parku i docieramy pod kościół Wszystkich Świętych. Pięknie prezentuje się to miasteczko w złotej godzinie. W parku moją uwagę przyciąga ten ślicznie przycięty rozmaryn
A to już wspomniany kościół. Moje poczucie estetyki burzy nieco baner z zakonnicą, no ale pewnie to ważna dla parafii osoba, której baner się należy
Plac przed kościołem jest zupełnie pusty, dopiero kiedy się z niego zbieramy, zaczynają się schodzić jacyś muzycy z instrumentami. Pewnie wieczorem będzie koncert.
Zdecydowanie trzeba tu wpaść na dłużej. Niestety teraz nie mamy za wiele czasu, więc wracamy do samochodu wąską uliczką, na której jedyni o tej porze mieszkańcy, to lokalne koty
Jeden mocno sfatygowany
Nie mogę oczywiście oprzeć się zaglądaniu przez furtki na podwórka
Po kilku minutach spaceru jesteśmy już przy aucie i cofamy się w kierunku Korčuli do konoby, która mieści się praktycznie przy drodze 118, ale łatwo ją przejechać. To tak naprawdę spora farma a konoba to klasyczny przykład restauracji
slow-food ze składnikami pochodzącymi z gospodarstwa, od warzyw i owoców po mięso no i oczywiście wino.
Do naszego stolika prowadzi nas osobliwy winny korytarz, prawie jak czerwony dywan.
Już na progu wita nas bardzo serdecznie Katarina, dziewczyna Luki. Jakby na nas czekała, chociaż w konobie jest już sporo gości. Siadamy przy stole, zamieniamy jeszcze kilka słów z Katariną i na początek zamawiamy talerz szynki produkcji ojca Katariny.
Slow food w takich miejscach oznacza dosłownie
slow, bo chociaż teoretycznie stolik mieliśmy na 19:30, to do dania głównego poczekamy jeszcze ponad godzinę.
Zatem w oczekiwaniu na przystawki, udajemy się z młodszą córką na rekonesans okolicy.
W gospodarstwie uprawia się przede wszystkim winogrona. Te do jedzenia:
I oczywiście (przede wszystkim) te na wino:
Jest też sporo brzoskwiniowych drzewek, ale owoce jeszcze nie są dojrzałe do jedzenia. Pewnie kwestia tygodnia.
Są i zwierzaki, głównie owce, kozy, konie i krowy.
Oraz owady
Łapiemy ostatnie promienie słońca.
I wracamy do stolika, bo tam już coś na nas czeka.
To przekąska chlebowa, która wygląda jak małe pączuszki. Później dowiem się, że to
hrstule lub
krostule, co słownik tłumaczy, jako faworki
ale to coś zupełnie innego, to takie małe chlebowe kuleczki, jakby z ciasta na pizzę. Nie jestem pewna, czy smażone, czy pieczone. W każdym razie znikają z talerza w oka mgnieniu, więc po kilku minutach mamy dokładkę.
Nasza peka dochodzi sobie w piecu a obok niej na ruszcie kręci się powoli jagnię.
Oprócz nas w konobie praktycznie sami Chorwaci. Widać, że większość zna się z właścicielem i jego córkami. Katarina z każdym porozmawia, przez co czas obsługi mocno się wydłuża, ale w takich miejscach to norma, trzeba mieć na uwadze. My mamy czas, nigdzie nam się nie spieszy, a pierwszy głód mamy zaspokojony.
Zamówiony pršut to, nie przesadzając, najlepsza szynka, jaką jedliśmy do tej pory. Kozie sery też pyszne.
W końcu o 21:00 wjeżdża na stół nasza peka z 3 rodzajów mięsa. Mięso absolutnie pyszne, delikatne, warto było tyle czekać. Do peki dostajemy jeszcze kawałek jagnięciny z rusztu (nie ma jej na zdjęciu), ale wszystkiego jest tyle, że ledwo dajemy radę.
Mam wrażenie, że moje dziewczyny, bardzo mięsożerne, za chwilę pękną, a ja razem z nimi.
Ale na mały deser oczywiście znajdują jeszcze miejsce, bo na koniec Katarina przynosi nam talerzyk podobnych pączuszków, tym razem chyba z serem, na słodko.
To już praktycznie „gwóźdź do trumny”, teraz nie damy rady dotoczyć się do samochodu.
Przed 22:00 żegnamy się z Katariną, płacąc (niestety wysoki) rachunek i wracamy do domu. To było super popołudnie i super wieczór, chociaż rachunek na koniec niestety troszkę schłodził atmosferę. No cóż, niestety czasem piękne wspomnienia trochę kosztują. Oczywiście mam też świadomość wyjątkowości tego miejsca oraz składników, które nie pochodzą z najbliższego Konzuma. A szynka - przysięgam, wrócę tu dla tej szynki !