A jednak lot Rano o 8:30 znów odprawa bagażowa oraz nowe miejscówki wraz z
kolejną bułką i wodą mineralną.
O 10-tej bramka wreszcie się otwiera, pewnie w końcu uda się odlecieć
.
No i udaje się
, chociaż też z poślizgiem, bo przez kwadrans akademicki trzeba czekać na ... spóźnialskiego stewarda. Ale to już pryszcz, w porównaniu z całokształtem
. Dla nas już perypetie koczownicze zakończone, ale na opóźniony samolot wciąż czekają ci, którzy wczoraj mieli po nas zająć jego pokład w Heraklionie i
odlecieć do Gdańska.
Jeśli jesteście ciekawi, w jakim jesteśmy nastroju, to mogę was uspokoić
. Perspektywa cieplutkiej Krety, gdy we Wrocławiu żegna nas ziąb i plucha, działa kojąco
. Zresztą, przecież lepiej, że
samolot zaszwankował zanim wzbił się w powietrze, niż z nami na pokładzie?
Pierwsza lekcja od Greka Zorby za nami:
"Ciesz się z każdej chwili, bo życie jest tylko jedno"No to się cieszymy
i wyszukujemy plusy opóźnienia lotu.
Plusem jest oczywiście to, że lecimy w dzień
. Co prawda pogoda chmurzasta, przez ponad połowę czasu lotu przez okienko nie widać nic
oprócz skrzydła i kożucha chmur pod nami, ale leci się równiutko i leciutko. Chyba dobrze naprawili ten samolot
W zasadzie to
zupełnie nic a nic się nie boję. Czy to oznaka, że zaczynam lubić latanie samolotem? Hmmm... Pewnie strach w końcu by mnie dopadł
, ale na szczęście w chmurach zaczęły się robić dziury i gdzieś nad Rumunią (a może to już była Bułgaria?) zaczęła prześwitywać ziemia. Nie ma czasu na strach, jak się widzi takie cudeńka
.
Ponoć było widać Sofię, Ateny i nawet Olimp, ale chyba
wzrok mam kiepski, bo nie zauważyłam. Okulary nie były mi natomiast potrzebne
przy przelocie nad greckimi wyspami
, widok świetny, nawet małe obłoczki całkowicie zniknęły. Ech, szkoda że nie miałam przy sobie mapy, mogłabym prześledzić chociaż część trasy rejsu, który mnie ominął...
Fotek z góry zbyt wielu nie mam, bo oszczędzałam
megabajty na widoczki kreteńskie. A zresztą, zdjęcia z samolotu i tak by nie wyszły fajnie, lepiej sobie to wszystko pooglądać na googlach.
Kiedy jednak się dokładnie w te google popatrzy, to i kształty wysp widzianych z samolotu stają się wyraźniejsze
. A więc
jednak w tym roku byłam na Cykladach
Santorini:
Lądujemy w Heraklionie.
Trochę to bez sensu, że właśnie tam, a nie koło Chanii, skąd do Stavros mielibyśmy rzut beretem. No cóż, jednak w ofercie, którą wykupiliśmy, tego bliskiego lotniska nie było
.
Pakujemy się do autokaru wskazanego przez rezydentkę i ruszamy na zachód. Po drodze zatrzymujemy się w kilku hotelach, w których wysiada część współtowarzyszy naszej lotniskowej niedoli. Siedzimy z przodu, więc jest okazja przekonać się o umiejętnościach kierowcy, dokonującego w wąziutkich kurortowych uliczkach
manewrów wydawałoby się niemożliwych...
Nasz przystanek jest przedostatni na trasie autokaru. Tyle, że autokar
nie zawiezie nas pod nasz hotel. Pojedzie dalej główną drogą do Kissamos wraz z pozostałymi w nim sześcioma wczasowiczami, a my zostajemy przesadzeni w Soudzie w oczekującą już tam na naszą czwórkę taksówkę. To właśnie nią, wąskimi drogami półwyspu Akrotiri, docieramy pod recepcję naszego hotelu w Stavros. Jeszcze troszkę i zacznie zachodzić czwartkowe słońce...