27 LIPCA, czyli ARRIVEDERCI
Budzimy się w przemoczonym namiocie. W nocy spadł duży deszcz, a że rozbiliśmy się na małej stromiźnie, woda przelała się pod namiotem i zmoczyła wszystko, co po drodze napotkała. Jak by nie mógł ten deszcz powstrzymać się choć jedną dobę!
Wstajemy, obserwujemy tłumy ciągnące z rolkami w stronę murowanego budynku i wybieram się do sklepiku. Tam kupuję kawę, bo się skończyła, mleko, coś tam jeszcze i dużo różnorodnych wypieków na śniadanie i na drogę.
Nie zważając na ostrzeżenia pana w recepcji camping opuszczamy przed jedenastą. Parę minut po pierwszej mijamy granicę z Austrią i zatrzymujemy się na mały postój. Tam kupuję sobie małe espresso, a córka kupuje babci krowę na wzór Pinokia - gdy ją pociągnąć za sznurek, to wywija nogami (i rękami, jakby). Podróż przez Brenner dostarcza niezapomnianych wrażeń. Robię dziesiątki zdjęć, z których żadne nie nadaje się do publikacji. W beznadziejny sposób nie oddają ogromu masywów i klimatu gór. Wiedziałem o tym robiąc beznamiętnie te zdjęcie i zastanawiając się, czy to wina fotografa, aparatu, czy obojga.
Do Niemiec przybywamy ochoczo o wpół do trzeciej. Monachium mijamy o piętnastej, po przejechaniu 742 kilometrów. Oczywiście decydujemy się na kontynuację wyścigu. Ciekawe, dokąd dziś dojedziemy?
Po drodze zatrzymujemy się na stacji benzynowej. Tradycyjnie próbuję zapłacić kartą. Jest kłopot - pierwsza karta odmawia, karta dewizowa również. Gotówki nie mam. Co teraz? Awanturuję się chwilę, że granda, po czym zostaję poproszony o udanie się do pobliskiego bankomatu. Okienko urządzenia informuje mnie o braku środków na obu kartach. Nieźle porządziliśmy w te wakacje! Na szczęście trzecia i zarazem ostatnia karta wypłaca mi łaskawie 80 euro. No to klops. Musi nam to wystarczyć na tankowanie, nocleg i niezaplanowane przyjemności. Te ostatnie trzeba będzie ograniczyć do minimum. Podobnie, jak w zeszłym roku rezygnujemy z pozostania w Berlinie. Ot, taka rodzinna wakacyjna tradycja! Płacę, podziwiam sznur aut, które ustawiły się do tego samego dystrybutora i ruszam pląsem w dalszą drogę.
O wpół do siódmej mijamy Bayreuth i okolice Hof. Ze zgrozą wspominamy, że od Hof do Polski z noclegami jest bardzo słabo. Enerdowcy nie zdążyli jeszcze nadrobić braków w tej dziedzinie. Mijamy więc kolejne stacje benzynowe i odstręczające restauracje beznadziejnie wypatrując hotelu. O siódmej, po minięciu obiektu sieci Marche w miejscowości Hirschberg na dawnej granicy państw niemieckich tracimy nadziej, że dziś sobie pośpimy ...
Zatrzymujemy się na niemiecki, zdrowy posiłek - gulaszową zupę! Pyszne. Na tej stacji odnajduję kolejny bankomat, ponownie podziwiam brak środków i metodą prób i błędów wydobywam z bankomatu kolejne 30 euro. Nie mam pojęcia, że moja karta dewizowa jest w stanie zrobić debet! Dowiem się o tym dopiero kilka tygodni później zawiadomiony nieprzyjemnym esesmanem o długu na koncie i konieczności jego uregulowania.
Na tej samej stacji korzystamy również z samoobsługowych toalet, w których odkrywam, że wstęp kosztuje 1 euro, ale jeśli ktoś ma odliczone 70 euro centów, to też wejdzie, bo akurat jest taka promocja. A dzieci nie płacą w ogóle - przechodzą pod specjalną konstrukcją, którą może przejść tylko ten, kto ma mniej niż 1.30 wzrostu i jest szczupły, czyli każdy normalny dżokej lub Pigmej.
Łazienka jest wprawdzie samoobsługowa, lecz porządku pilnuje sympatyczny Helmut, który ochoczo udziela informacji na temat obsługi bezobsługowych urządzeń.
Łazienki zachwycają nas nowinkami technicznymi, w tym kapsułą do dezynfekcji rąk. Korzystam z niej, po czym idę umyć ręce ponownie w obawie, że moje dłonie są całe w jakiejś żrącej chemii.
Potem rozpoczyna się dwugodzinna walka o przydrożne łóżko! A po drodze po prostu nie ma nic. A do miast typu Leipzig, Dresden po prostu nie chcemy wjeżdżać, bo to stracone minuty i kilometry.
Około 20.15 dojeżdżamy w okolice miasta Halle, gdzie decydujemy się na zjazd z autobany. Decyzję podjęliśmy po zobaczeniu szyldu, który poinformował nas, że pokoje już od 39 e.
Zajeżdżam do pierwszego hotelu. Już, gdy przekraczałem jego próg wiedziałem, że się ośmieszę. Szczęściem pozbawiony jestem wszelkich kompleksów ... no, może gdybym wiedział, że zostanę tam przyjęty przez właściciela światowej sieci hotelowej, to skrępowało by mnie, że mam na sobie klapki, szorty i wymięty t-shirt. No ale nie będę się przecież krępował panią w recepcji, choćby ta recepcja ociekała złotem.
Pani w ociekającej złotem recepcji w hotelu, który po środku holu miał złoto-szklaną windę zaproponowała nam trójkę bez śniadania za 163 euro. Odmówiłem stanowczo i poprosiłem dyskretnie o pomoc w dotarciu do mniej komfortowego hotelu. Pani wspomniała jedynie o kilku hotelach w centrum Halle i dodała, że innych to za bardzo nie zna. Była przy tym przesympatyczna i posługiwała się grubym zeszytem ze spisem pobliskich hoteli. Pojechaliśmy kilkaset metrów dalej, a przed oczami pokazał nam się rewers napisu spostrzeżonego na autobanie.
To był ten hotel:
http://www.hotel-anhalt.de/
Przed hotelem siedzieli dwaj panowie w roboczych ogrodniczkach, pili piwo i zajadali się serdelkami z musztardą, które zagryzali bułeczką. Jest 20.30. Jesteśmy w domu!
Dwaj identyczni panowie, przy tym samym menu siedzieli wewnątrz. W oczekiwaniu na pnią recepcjonistkę przeczytałem szybko jadłospis. Kiełbaska + bułka + pół litra piwa z kija za 3 euro. Jesteśmy w raju.
Pani wita nas miło. Przedstawiam jej sytuację. Dla ułatwienia dawkuję liczbę i jakość informacji: jesteśmy trzyosobową rodziną i śpimy w jednym łóżku - czy jest dostępny i ile kosztuje dla nas pokój? Jest pokój za 39 euro za trzech. To już dobrze. Pani wprawdzie mówi o niewygodach, bo pokoje są dwuosobowe, ale na mnie to nie robi wrażenia - mówię jej, że na pewno będzie wygodniej, niż w namiocie na trawniku pod hotelem.
Wspominam więc dalej, że zapomniałem o czwartym członku rodziny, który podróżuje z nami. A skoro jest i to mały, to przecież musi też tu z nami zostać, a z powodu wieku nie będzie spał w innym pokoju? No bo my już swój pokój mamy, a on, biedny, nie! Pani się lituje i ze skrępowaniem charakterystycznym dla osoby, która się wstydzi swej haniebnej sugestii proponuje, że skoro tak, że naprawdę to może głupie, ale jeśli nie mamy nic przeciwko, to ona przyniesie z innego pokoju materac z łóżka plus pościel i rozłoży to nam na podłodze? Oczywiście wszystko to w cenie pokoju dla dwóch osób. Chwilę się zastanawiam i pytam, czy aby nam będzie wygodnie, po czym wspaniałomyślnie się zgadzam. Dobrze, zostaniemy w hotelu za 39 euro za cztery osoby. Wprawdzie przed chwilą odmówiliśmy noclegu w hotelu za 163 euro, ale niech będzie - zostajemy! Niesiony sukcesem w negocjacjach domówiłem do noclegu cztery śniadania. E tam, niech mają, niech nie myślą, żeśmy dziady!
Przed snem oglądamy wspólnie pana Gąbkę i reportaż o niemieckich weterynarzach. Oba programy są po niemiecku, ale nikomu to nie przeszkadza - nie widzieliśmy telewizora przez trzy tygodnie, więc bardzo nam się te programy podobają. Pana Gąbkę dzieci widzą pierwszy raz w życiu. Jego przygody bawią je tak bardzo, że bezrefleksyjne odcinki po niemiecku do dziś dnia traktują jako najlepszą rzecz, jaką w życiu widziały. Takich spustoszeń dokonuje w organizmie post!