napisał(a) Krystof » 28.12.2010 10:27
Przygody ciąg dalszy!
Nim zdążyłem ochłonąć przy motocykliście było już kilka osób. Próbowali wyciągnąć motor spod samochodu. Podbiegłem do nich i chwyciłem maszynę. Zanim poczułem ból do moich nozdrzy dostał się swąd spalonej skóry. Chwyciłem za silnik! Panowie popukali się po głowach. Każdy Włoch, i stary i młody, wie, gdzie motor jest zimny, a gdzie ciepły.
Stałem więc z oparzoną dłonią, motocyklista tym czasem wygramolił się spod samochodu i stękając oglądał swój potłuczony motor.
Chwilę później przyjechało pogotowie. Pan miał bowiem zdartą nogę i rękę.
Chwilę później pojawiła się polizia municipale, czyli coś w rodzaju polskiej straży miejskiej. Stałem, gdzie stałem, więc na ulicy zrobił się już całkiem spory korek. Jak pisałem - było wąsko i jednokierunkowo, więc jadący za nami nie mieli możliwości nas ominąć.
Śmiesznie wyglądał stosunek Włochów do władz. Kierowcy awanturowali się karczemnie - trąbili, krzyczeli na funkcjonariusza, wymachiwali rękami. A gdzie ich cierpliwość? Gdzie maniana? Pod pizzerią, gdy tamowali ruch, jakoś nigdzie się nie spieszyli. W sklepiku z nadziewaną papryką też nie! A pan policjant z kolei wznosił ku niebu ręce, kierował tam też wzrok, mówił "mamma mia" i chwytał się za serce. Nie spodziewałem się, że tak pięknie można wyrażać niemoc. Szczególnie, gdy się jest w mundurze.
Tymczasem pan motocyklista, cały w jodynie, zdaje się, że poczuł się lepiej, bo - wróciwszy z karetki - zaczął drążyć temat braku swojej winy w zajściu. Kulał przy tym i popłakiwał aktorsko z bólu, ale walczył dzielnie. Marszczył przy tym brwi, jak bezbronna sierotka, przybierał grymas dziecka, któremu ktoś wyrządził krzywdę. A ja stałem bezradnie, ponieważ nikt z obecnych nie komunikował się w języku innym niż włoski. Próbowałem jedynie wyartykułować prostymi zdaniami to, co było prawdą: zatrzymałem się na skrzyżowaniu, włączyłem kierunkowskaz, w lusterku zobaczyłem szaleńca, który mnie chciał wyprzedzić (to, że chciał to zrobić na skrzyżowaniu było ewidentne, bo samochód wciąż stał, jak go postawiłem. Przyjechał fotograf. Zrobił zdjęcia motoru i ulicy. Na nasz nawet nie zwrócił uwagi. Wszystkich interesowało jedno - czy doszło do zderzenia, czy nie. Policja obejrzała auto, spytała o ślady na zderzakach - są świeże, ale to ślady po samochodach na parkinach.
W pewnym momencie doszło do scysji pomiędzy policją, a motocyklistą. Policjant nakrzyczał na pana, nagestykulował mu i napokazywał. Ten odpłacił mu tym samym i tak sobie zaczęli wymachiwać rękami i krzyczeć. Potem do układu choreograficznego doszedł również krok - motocyklista odchodził na bok i wracał, odchodził i wracał.
Kazano mi przestawić samochód. Potem podszedł do nas policjant i powiedział "no problem, no problem, ok., ok", co przełożyłem jako "wina nie leży po waszej stronie i my to wiemy". Chwilę później podeszło do nas dwóch młodych ludzi - wysiedli z samochodu, który stał na chodniku. Powiedzieli policjantom, że widzieli całe zajście, czyli, że ja stałem, a pan się przewrócił. Oni też poklepali mnie po ramieniu i potwierdzili słowa policjanta: "no problem, no problem, ok., ok. - ważne, że nie doszło do zderzenia".
Poczułem się uspokojony. Tym bardziej, że naprawdę wina ewidentnie nie leżała po mojej stronie. Po kilkudziesięciu minutach, gdy już myślałem, że pora zakończyć spektakl, policjanci zaprosili mnie na komisariat.
Na pompejańskim komisariacie
Nie wiem, jak jest na polskim, bo dawno nie byłem. Ten pompejański zrobił na mnie jednak dość dziwne wrażenie.
Po pierwsze cały komisariat był w papierosowym dymie! Wszyscy panowie chodzili sobie z papierosami w ustach. Dodam, że było całkiem gorąco, a pomieszczenie nie było klimatyzowane.
Po drugie - na ścianie komisariatu wisiał przeogromny portret Ojca Pio - taka reprodukcja, którą spotkać można na południu w wielu miejscach -oto stoi dobroduszny Pio w aureoli z ręką (w rękawiczce, bo wiemy, że miał bolesne stygmaty) wzniesioną ku górze i błogosławi strażników miejskich i ich petentów.
Po trzecie - na schodach komisariatu leżał wielki włochaty pies. Leżał i spał, a obecni tam petenci obchodzili go, omijali, kroczyli ponad nim. A on leżał, odpoczywał, spał.
Po czwarte - nie miałem, gdzie usiąść, więc początkowo siedziałem na schodach pomiędzy psem a urządzeniem xero, a później - gdy przyszło mi wypełniać liczne druki i formularze - posadzono mnie przy okienku, tyle, że po stronie policjantów. Siedziałem więc sobie na miejscu dyżurnego, pomiędzy dwoma funkcjonariuszami, a stojący w kolejce do okienek ludzie przyglądali mi się z ciekawością. Jeden z nich - młody chłopak doprowadzony przez strażników na komisariat - kierowany empatią próbował mi nawet pomóc! Coś tam klecił po angielsku, ale nikt do za bardzo nie rozumiał i nie brał pod uwagę.
A pomoc by się przydała.
Panowie na komisariacie zrobili się jakby mniej uprzejmi! Zaczął ich wyraźnie irytować brak komunikacji ze mną. A już najbardziej ich zdenerwowało, gdy odmówiłem złożenia zeznać na włoskim formularzu i po włosku. "Jak to nie mogę po włosku!? To łatwe" - i pan zaczął mi dyktować "beinteisinko uljo, en la placa san bartolomeo" - cedził coraz wyraźniej i głośniej, pukał mi ołówkiem w stół, a ja nadal nie umiałem tego napisać! Normalnie debil do niech jakiś z Polski trafił!
Doszło do tego, że funkcjonariusz pisał mi pojedyncze słowa na kartce, potem je dokładnie tłumaczył używając swych zdolności aktorskich, kalendarza, mapy, stosując wyrażenia dźwiękonaśladowcze ... a ja te wyrazy przepisywałem na formularz. Gdy już napisałem miejsce i datę zbuntowałem się. Bo co, jeśli napiszę głupoty? Nie ma mowy!
Przyszedł naczelnik.
Nawrzeszczał na podwładnych i kazał mi napisać relację po polsku. Napisałem więc jak było. Potem dostałem jeszcze kopię relacji motocyklisty i przestano się mną interesować. Krążyłem sobie po komisariacie, podpierałem ściany, mijała minuta za minutą. Wyszedłem na zewnątrz. Tam stał jeden z funkcjonariuszy i palił sobie papierosa. "To jak, mogę iść?" - spytałem. "Jasne" - odparł tamten, więc poszedłem. Tak właśnie mnie obsłużono na komisariacie w Pompejach.
Incydent zajął nam ponad dwie godziny. Było późno, byliśmy głodni i bez noclegu. Decyzja - zostajemy tutaj ...