Pizza i pani pizzerwoman w San Gimignano
W drodze powrotnej jeszcze kolejna stała atrakcja zwiedzania włoskich miast - pizza!
Zamawiamy ja na głównej ulicy prowadzącej od bramy do rynku ze studnią (po prawej, jakby co). Wybór pizz nie jest zbyt duży. Podobnie jak i lokal i identycznie do umiejętności pani obsługującej ten sympatyczny punkt. Zdecydowanie to pierwszy tydzień pracy tej pani w pizzerii. Nie jej winą było, że pizza nie była jeszcze upieczona, jasne. Z resztą, to nawet lepiej, bo mieliśmy okazję zaobserwować, jak pan pizzerman z drożdżowej kulki (jednej z wielu, jakie przechowywał gotowe w cieple pod piecem) robi pizzowy placek! A oryginalne to było dlatego, że miał do tego specjalną prasę o okrągłym blacie. Kładł na nim kilkę, ciągnął wajchę dół, a kulka wówczas rozłaziła się równomiernie na wszystkie strony formując się w cienkie koło z ciasta o przekroju około 50 centymetrów. Potem hyc - posypanie składnikami i kolejne hyc - wizyta w piecu. Przyjemnie było popatrzeć na powstawanie naszej ulubionej potrawy!
Później pani próbowała naszą pizze pokroić. I nie umiała. Ciasto rwało się jej, robiła to bardzo nieporadnie i bardzo powoli. A my byliśmy tak głodni, że - jeszcze trochę - i wlazł bym do tej pani za kontuar i sam się obsłużył. Szczęściem nie komentowaliśmy jej poczynań. Nawet po cichu, serio! A czemu to niby takie szczęście? Ponieważ odbierając pizzę usłyszałem sympatycznie polskie "smacznego" okraszone uśmiechem twarzy o zdecydowanie słowiańskich rysach.
Uff, jak to dobrze powstrzymać się od złośliwych komentarzy! Czego każdemu życzę bez względu na tożsamość i narodowość krytykowanego!
Oto przesłanie dla dobra ludzkości!
Parking opuszczamy o 11.30, co oznacza, że byliśmy w SG 1,5 godziny. Znów jakoś tak krótko.
Ale dziś jeszcze zwiedzanie Sieny i poszukiwanie kolejnego campingu.
Siena
Dojazd do Sieny nie nastręczał kłopotów. Na włoskie drogi ponarzekać mogą jedynie Niemcy, jako naród kierowców rozbestwionych gęstą siecią autostrad. Normalny użytkownik dróg regionalnych czuje się we Włoszech, jak u siebie - drogi są kręte, mają przewężenia, dziury i ostre zakręty. Do tego kierowcy, im niżej na południe, jeżdżą coraz gorzej, choć w ich odczuciu zapewne lepiej.
Jedziemy więc spokojnie, w sposób adekwatny do pojazdu, jakim się poruszamy. Vany mają bowiem to do siebie, że kołyszą się na boki i nie lubią zakrętów.
Do Sieny dojeżdżamy na około 12.30, czyli po godzinie.
Parking w Sienie
Z parkingiem to od razu mieliśmy szczęście! W nawigację wbiłem sobie ulicę z docelową atrakcją - Piazza del Duomo z katedrą, która nas rzuciła na kolana, a której źle zrobione zdjęcie prezentuję poniżej.
No więc przemy prosto na stare miasto, coraz bliżej i bliżej. Przecież nikt z nas nie wygrał nóżek na loterii, żeby - jak jakieś ciecie - dymać z parkingu kilometry do duomo i na Il Campo!
Cieszymy się więc strasznie, że to już blisko i że jeszcze nie było żadnych zakazów wjazdów, a liczne szyldy zachęcają, by skręcić na któryś z parkingów! No i wreszcie jest - ten wybrany podziemny parking, tuż pod murami starego miasta! Podziemny - przecież nie zostawię auta w pełnym słońcu, jak jakiś frajer-pompka!
Impresja na temat parkowania w Sienie
Stoję więc pokornie w kolejce, przychodzi moment pobrania biletu. I nic -bilet nie wyskakuje, a szlaban nie podnosi się. A co teraz? Wtem coś do mnie gada z głośnika. Nie słucham, bo - primo - mówi po włosku, a secundo - myślałem, że to nieważny głos z taśmy. No więc trąbie na bezosobowy szlaban i wciskam dziesiątki razy guzik automatu do biletów. A głos szczeka do mnie nadal, ale jakoś tak, jakby osobiście i z zaangażowaniem! Skumałem, że bezpośrednio do mnie gada i wykoncypowałem, że wjazd, przy którym stoję stał się chwilowo nieczynny. Mówię do żony "aha, pewnie się tu zapełniło, pech. Musimy jechać do wjazdu 2 metry obok". No i wychodzę, pokazuję po włosku kierowcom, że "sorry - musimy się wszyscy wycofać do drugiego wjazdu, bo tu już nie wpuszczają!".
No i wycofujemy się (na szczęście tylko z 5 aut się za nami ustawiło) i hyc - już jesteśmy przy drugim wjeździe, już wciskam guzik, już czekam, aż szlaban ukłoni się w górę.
A tu jak na mnie nie wrzaśnie głośnik! Że co ja sobie wyobrażam, że przecież przed chwilą mnie ten głośnik przepędził, a ja znów się pcham gdzieś indziej i, że nie wpuszczą! A tymczasem patrzę - tam, gdzie staliśmy poprzednio auta znowu sobie jadą!
O Jezu, jak ja się wtedy zdenerwowałem! W sumie, to niewspółmiernie do sytuacji, ale ogromnie! Czego ja temu głośnikowi wtedy nie powiedziałem! O Monte Cassino, o obcokrajowców złym traktowaniu, o chamstwie. W różnych językach i na różne tematy. Bo zeźliło mnie, że inni sobie wjeżdżają, a ja mam się wycofać! Tak jakośpo ambicji mi chyba za bardzo pojechali z tego kukuruźnika.
I do dziś nie wiem, dlaczego!? Tak sobie myślę, że chodziło może o wysokość auta (deska na dachu), ale to chyba słaby argument ...
Aż wstyd, jak to wszystko sobie przypominam, trochę mnie wówczas poniosło ...
No i miało to, niestety, swoje reperkusje: kilka dni później słyszę w aucie taki oto monolog czteroletniego synka, który bawił się we Frania i Benia, czyli braci koala: "Franiu, faking szit, zepsuł nam się samolot"/ "idę, Beniu - o faking szit, trzeba go naprawić" ...
Kara nas spotkała z resztą też od razu i to w wielu postaciach:
- przez kolejne 40 minut jeździliśmy po Sienie - góra dół góra dół, bo to miasto na wzgórzach sobie spoczywa, w poszukiwaniu jakiegokolwiek miejsca do zaparkowania,
- w końcu daliśmy za wygraną i odjechaliśmy kilka kilometrów od starówki na jakieś nowoczesne osiedle i zaparkowaliśmy pomiędzy szkołą, a bankiem,
- cofając zrobiłem sobie wielkie wgniecenie z dziurą na wylot w zderzaku,
- dojście do starego miasta było baaaardzo długie i z bardzo poważnym błądzeniem - chodziliśmy w górę i w dół po schodach przy stadionie, przedzieraliśmy się przez jakieś dziury w płotach i sterty śmieci po targowisku ...
- zmęczeni nie mogliśmy znaleźć ani duomo, ani placu muszlowego ...
- a na koniec nie mogliśmy znaleźć tej cholernej drogi powrotnej, bo znowu zaufałem elektronice i wbiłem sobie miejsce w nawigację telefonie, tyle, że nie wbiłem!
To wszystko było za karę i słusznie. Ale za to katedra (6 euro za parę dorosłych, dzeci za darmo) była zdecydowanie w nagrodę!
Katedra
Z odnalezieniem katedry i kupnem biletów też z resztą było wesolutko. Bo sieneńską duomo zaszliśmy od tylca i podziwialiśmy ją od tej właśnie strony, przysiadając na schodkach pełnych innych turystów. Szczęściem zachciało nam się wejść do środka, a bogato zdobione drzwi tylne były zamknięte. Obeszliśmy więc katedrę dokoła, dzięki czemu naszym oczom ukazał się widok, jak na zdjęciu powyżej.
Stanęliśmy karnie w malutkiej kolejce do środka. We drzwiach, osoba specjalnie w tym celu zatrudniona, poinformowała nas, że bilety kupuje się gdzieś indziej - w innym budynku. Dziwnie to sobie wymyślili.
To wszystko stawało się jednak nieważne w momencie przekroczenia progów świątyni. Zobaczcie sami!