PORTUGALIA
Dojazd z okolic Sewilli do Portugalii nie zajmuje zbyt wiele czasu. Na dobrą sprawę do granicy to trochę ponad 150 kilometrów autostradą. Pakujemy się więc i radośnie mkniemy z Dos Hermanas w stronę Sewilli (20 minut), a później już kierunek na Huelva w Hiszpanii i potem dalej na Portugalię.
Po drodze mijamy długi, graniczny most i już planujemy, czego my tu nie zwiedzimy, nie zobaczymy, nie zrobimy. Najpierw chcemy zjechać do przygranicznego Castro Marim - tu obejrzymy pradawny zamek. Nie oglądamy. A bo jest za wcześnie, albo za późno i trzeba wreszcie jechać coś zjeść.
No to decydujemy, że połączymy jedzenie ze zwiedzeniem jakiegoś miasteczka. Jest to decyzja ukierunkowana na dzieci - mają myśleć, że szukamy pizzerii, podczas, gdy tak naprawdę zrobimy sobie spacer po ładnym miasteczku. A pizza, rzecz jasna, będzie też.
Tym miasteczkiem jest Tavira. Zgrabnie zjeżdżamy z autostrady, świetnymi drogami zjeżdżamy z gór w stronę oceanu. Jezdnia jest nowa, bez dziur, oznakowanie genialne, skrzyżowania bezkolizyjne. Po około dziesięciu minutach wjeżdżamy do miasteczka i, kierując się na centrum, zajmujemy płatne miejsce postojowe w cieniu krzewów i kościółka.
Dziarskim krokiem zmierzamy do największej atrakcji miasta - centrum ulokowanego przy rzece, nad którą stoją przepiękne domy patrycjuszy. No i przejść się nadrzecznym deptakiem, to - zdaniem autorów przewodnika - również nie lada atrakcja. Docieramy. Lampka bezpieczeństwa zapaliła mi się wprawdzie wcześniej, ale cóż, nadal czekałem na olśnienia.
Słynny Ponte Romana
Słynne i rzekomo piękne domy patrycjuszy
Oglądamy miasteczko, oglądamy menu w licznych portowych knajpkach. Słyszałem, że w Portugalii jada się dobrze i tanio. Niestety, tego pierwszego nie było dane nam zaznać, to drugie się również nie sprawdziło. Po licznych poszukiwaniach obiadu i atrakcji turystycznych lądujemy u sympatycznego Araba. Kebab i dwie skromne primavery w dzielnicy mechaników samochodowych, w barze, a nie restauracji kosztują 20 euro. Jedzenie jest świeże i smaczne. Fakt. Co do ceny, to widzicie sami.
Wracamy z powrotem przez most i idziemy na lody. Pyszne.
Po około dwóch godzinach opuszczamy Tavirę. Po przeżytym dysonansie poznawczym pomiędzy tym, co napisane, a tym, co zobaczone postanawiamy nie upierać się, że zwiedzimy inne miasteczka Algarve. No, może Lagos albo Faro, jakoś po drodze. Ale tylko po drodze. No i może jeszcze coś przy okazji kilkudniowego pobytu nad oceanem. No bo coś tu trzeba robić, gdzieś trzeba na te zakupy pojechać, coś zobaczyć i przeżyć. No bo wciąż myślimy, że zostaniemy na Algarve kilka dni.
Wyjeżdżamy z Taviry i pędzimy dalej na zachód w stronę Lagos, w którego okolicy wyszukałem wcześniej ze trzy przyzwoite campingi. Mijamy Faro, tłoczną Albufeirę, Portimao. Droga biegnie szybko, bo i kilometrów do zrobienia jest niewiele. Od granicy z Hiszpanią w miejscowości Ayamonte, aż do samego końca Portugalii jest zaledwie 160 kilometrów. My jedziemy do Lagos, więc o około 30 mniej.
Ostatecznie wybieramy camping sieci Orbitur. O ten
http://orbitur.pt/parque-presentacion.p ... &parque=VL
W pobliżu są wprawdzie ładniejsze campingi (mijamy je po drodze), ale decydujemy się na ten, bo może kiedyś skorzystamy z tej sieci planując objazd po całej Portugalii. Chcemy się więc przyjrzeć cenom, zabrać jakieś foldery itp.
Wjeżdżamy, parkujemy, na ładnej portierni załatwiam sprawy papierkowe i jedziemy sobie wybrać miejsce. A miejsc jest do wyboru, do koloru. Ogromny plac i wszędzie pusto. Wybieramy parcelę pod drzewkiem i cieszymy się, że mamy dużo miejsca i cienia. Po rozpakowaniu stały punkt programu - basen!
Cieszy nas niezmiernie, choć również i nieco dziwi, że basen cieszy się tak małym zainteresowaniem.
Rozbieramy się i buch! Dopada nas fala zimnego powietrza. Jest po prostu pieruńsko zimno. Liczymy, że uda nam się ukryć wodzie. Wskakujemy i buch! Dopada nas fala zimnej wody.
Jest niedobrze. W wodzie zimno (około 23 stopnie), na powierzchni nie do wytrzymania (około 19). Obgadujemy temat i decydujemy się uderzyć nad ocean. Plan jest taki, by dotrzeć do najładniejszych widoków w okolicach Lagos.
Informację dokąd pojechać uzyskuję wraz z mapką w recepcji. Celem jest Ponta da Piedade w Lagos.
Dojeżdżamy bez większych problemów. Na klifie wieje, ale jest przyjemnie ciepło. W Ponta da Piedade droga kończy się dużym bezpłatnym parkingiem. Obok jest restauracja, sklep z pamiątkami, jakieś toalety. I pełno nieregularnych dróżek wydeptanych przez turystów zdążających w stronę pięknych widoków.
Chodzimy sobie po klifie, pilnujemy dzieci, by zbyt się nie wychylały, robimy dziesiątki zdjęć. A tu nagle tabliczka "do jaskiń".
No, jak do jaskiń, to do jaskiń. Idziemy!
Droga prowadzi stromymi schodkami w dół. A jaskiń wciąż nie widać. W końcu dochodzimy do końca ścieżki. Zamiast jaskiń - ocean. I co teraz?
Problem rozwiązuje wielojęzyczny naganiacz: "10 euro za dorosłego, 5 za dziecko", informuje w kilku językach i nakłania do wybrania łodzi. Zagaduję, że okej, ale jedno dziecko gratis, czyli poproszę o rabat. Pan zgadza się i mówi, że pieniądze płacę po rejsie kapitanowi statku. Sprawdzam, czy mam 25 euro gotówki i ładujemy się do łódki. Czeka nas ponad pół godziny pływania po oceanie! W jaskiniach, pomiędzy skałami, przy pięknych plażach.
To była piękna wycieczka! Łódka kołysała się na falach, widoki były przepiękne. Synek co chwilę maczał w oceanie rękę i oblizywał ją. Ewidentny brak jakiegoś pierwiastka w organizmie ;@)
Pełną kontemplację piękna natury przerywał mi co chwilę kapitan. Pukał mnie co rusz w plecy i informował, co przedstawia skała, do której akurat dopłynęliśmy. Jakby to miało jakieś znaczenie. Ale widać dla wielu miało, bo panu bardzo zależało, bym zobaczył w skale King Konga, wielbłąda, dinozaura, małpę i Bóg jeden wie, co jeszcze. Początkowo zdarzało mi się nie widzieć w skalnych odłamkach postaci. Pan wówczas zatrzymywał łódkę i pokazywał mi skałę dokładnie, a na koniec czekał, aż zrobię zdjęcie. Nauczyłem się więc szybko rozpoznawać żądane kształty i pozorowałem uzyskanie wspaniałego ujęcia. Bardzo go cieszyło, że jestem taki pojętny.
Bardzo zadowoleni ze spontanicznej wycieczki wracamy na parking. Po drodze kupujemy kogucika z magnesem (na lodówkę) i kogucika w szklanej kulce. Wyroby są bardzo ładnie wykonane, dobrej jakości. Różnią się od tych spotykanych gdzieś indziej. Jakby nie chińskie.
Niesieni entuzjazmem powycieczkowym postanawiamy odwiedzić jedną z plaż, jakie widzieliśmy z perspektywy wody. Wybieramy tę najbliższą, parkujemy na drodze dojazdowej do restauracji nad plażą i schodkami schodzimy do oceanu.
Woda jest piekielnie zimna i nadaje się głównie do tego, by z niej szybko wybiegać.
Nie zostajemy na niej długo. Po wymoczeniu nóg jedziemy z powrotem na camping. Mijamy centrum Lagos z decyzją, że go nie spenetrujmy. Trochę szkoda. Może są tam jakieś wyjątkowe domy patrycjuszy? Nie podejmujemy jednak ryzyka, tym bardziej, że tłum w pobliżu centrum jest dość gęsty. Nie chce nam się przedzierać samochodem, szukać parkingu itp. Jesteśmy wydmuchani słonym, wilgotnym wiatrem, zmęczeni i głodni. Szybko do sklepu i na camping!
Po drodze robię fajne zakupy w portugalskich "trzech muszkieterach". Różnica pomiędzy sklepem hiszpańskim, a portugalskim jest między innymi taka, że w tym drugim wiszą wielkie płaty suszonych dorszy. Wiszą i pachną. A pachną alternatywnie, mówiąc oględnie. Żałuję, że nie zrobiłem im zdjęcia. Będę chyba musiał tam wrócić!
Docieramy na camping i znów marzniemy. Coś jest nie tak z tym miejscem. Nie chcemy tu dłużej zostać. Postanawiamy, że jutro pojedziemy zobaczyć, jak wygląda koniec Europy, a potem przeniesiemy się znów do miejsca, w którym wysokie temperatury wycisną z nas ostatnie poty. W międzyczasie odbieramy telefony z Polski i dowiadujemy się, że u nas jest 14 - 16 stopni, leje i ogólnie można dostać depresji. To ja już wolę 43 stopnie w Sewilli. Uciekajmy stąd! Wieczorem ubieramy na siebie wszystkie rzeczy i przykrywamy się wszystkim, co mamy. Zimno. Jutro rano się spakujemy, obejrzymy klify na przylądku św. Wincenta, zapoznamy się naocznie z ogromem oceanu i pojedziemy się wygrzać w El Puerto de Santa Maria pod Kadyksem!