Lecę na recepcję, by zmienić miejsce dostarczenie walizki.
Liczę, że pani ma dla mnie złe wieści, że walizka nie została znaleziona.
Pani wita mnie szerokim uśmiechem i mówi „ma pan wielkie szczęście”.
Ponieważ widzę pewną rozbieżność pomiędzy jej a swoją definicją szczęścia dopytuję lakonicznie „si?”„Pana walizka się znalazła! Co więcej, jest w drodze do Caceres!!! Przyjedzie do nas dzisiaj po południu. Oy por la tarde!!!”Trudno mi się współcieszyć, choć czuję, że powinienem.
Przyjedzie, albo nie przyjedzie...
Po południu, albo jutro (po południu)...
Co robić???
Stawiam więc sprawę jasno i informuję panią o zmianie planu.
Oczywiście, mówię, że mi przykro i głupio, ale musimy stąd spadać, bo nas ciśnie, by jechać, by jechać, bo po to tu jesteśmy!
By jechać, a nie cieszyć się, że mamy kibel przy parceli!!!
I proszę panią, by zadzwoniła do Madrytu i odwołała tę wysyłkę walizki i podała im nasz nowy adres, pod którym już na pewno będziemy, bo w Lizbonie zabawimy nieco dłużej, bo taki mamy plan.
A potem robię z siebie durnia twierdząc, że camping w Lizbonie nazywa się „Alpha”.
Pani upiera się, że nie, nie ma w Lizbonie takiego campingu – ani w internecie, ani w jej wielkiej encyklopedii campingów.
Ja na to, że wiem, że jest, bo mam szczegółowy plan wycieczki i wszystkie nazwy oraz adresy campingów, na których się zatrzymamy. A w Lizbonie jest jeden camping i nazywa się właśnie Alpha i do niego właśnie zmierzamy, i tam chcemy mieć naszą walizkę, i dlatego nie możemy tu dłużej zostać, bo tam już dokonałem wpłaty (kłamstwo). I pokazuję jej nasz wydruk ze szczegółowym planem w tabelce, z którego niechybnie wynika, że oto 18.07. mamy być z Lizbonie, a nie zapyziałym Caceres z kiblem przy parceli… Kto to w ogóle wymyślił? Nie szkoda im kasy na takie majonezy? No więc na ten campin w Lizbonie, który się nazywa… Alpha… mają nam dostarczyć walizkę!
Alpha…?
Camping w Lizbonie nazywa się „Camping Lisboa”
„Camping Alpha” jest w Madrycie.
Wielka mi różnica… i to stolica i to…
No więc pani znów dzwoni do Madrytu i dowiaduje się, że mam szczęście, bo bagaż już jedzie do Caceres!!!
Potem następuje szereg zdań wypowiedzianych dialektem sepleniącym, z których dowiaduję się, że… „ok., no to odbiorę tę walizkę i nadam ją z powrotem do Madrytu, a wy ją wyślijcie na camping w Lizbonie… tak, nasz gość tak chce… no a co ja to poradzę… uprze się cham i mu daj”.
Głupio mi, ale sprawa jest jakby załatwiona!
Czas więc na kolejną – kontakt z kimś decyzyjnym w Niemczech, by potwierdził, że mogę nakupić mnóstwo rzeczy i dostanę zwrot poniesionych wydatków!
I udało się!
Pani siedząca w jakimś wychuchanym niemieckim miasteczku potwierdziła, że owszem, należy nam się to, jak psu zupa!
I mam kupić, co trzeba (oczywiście opisałem jej, że nie chodzi o spodnie i koszulkę, a o śpiwory i pompkę), a później napisać e-maila z opisem tej całej chryi i dostanę z powrotem całą kasę co do grosza! I za śpiwory, i za materace, i za pompkę!
I już się rozmarzyłem o takiej pompce…
Bo poprzedniego dnia poprosiłem naszych sąsiadów na motorach (Angielka i Włoch) o pompkę do materaca. I oni mi pożyczyli taką pompkę wspaniałą, której wspaniałość na tym polegała, że pompka była elektryczna i nie miała żadnego kabla!
Cudo!
Nie trzeba było wywlekać materaca z namiotu do samochodu i z powrotem, by go napompować!
I wyobrażałem sobie, że mam taką pompkę!
Że ją biorę i niosę do namiotu, a ona sama pompuje materace, a ja stoję, jak jaki bogacz i nic nie muszę robić… a wszyscy to widzą i podziwiają tę pompkę i mnie, że ją mam…
I wiedziony taką wizją przepiękną pakowałem namiot bez śledzi do zbyt małego bagażnika i ruszałem dalej, jak najszybciej do Meridy, do akweduktu, do rzymskich ruin, do decathlona z pompką!
Po około dziesięciu minutach dzieci zaczęły swą mantrę dotyczącą nużącego i długotrwałego czasu dojazdu. W dodatku było im co chwilę niedobrze, bo – jak twierdziły – samochód pachnie rzygami. Tłumaczyłem im, że tak pachną nowe samochody, że to zapach świeżości – nie znają go, więc liczyłem, że to dobry argument. W dodatku prawdziwy, bo rzeczywiście auto capiało jakimś plastikiem.
Droga jednak nie była długa. Z Caceres (czyt. Kaseres, z akcentem na „a”) do Meridy jest około 80 kilometrów autostradą.
Aha, żeby było jasne – w Hiszpanii rozróżniamy pomiędzy drogą, która nazywa się „autovia”i jest to autostrada (droga ekspresowa raczej) bezpłatna – oznaczenie ma wówczas „A”, np. „A-66”, a drogą płatną, autostradą sensu stricte, która nazywa się „autopista" i ma oznaczenie „AP”. Autopistami poruszaliśmy się sporadycznie, bo po co przepłacać. Z resztą są one bardziej popularne w Katalonii i w stolicy, a nie na południu Hiszpanii. Z autopisty na południu skorzystaliśmy raz – w drodze z Sewilli do Kadyksu. Poprzednim razem zdecydowaliśmy się na przejażdżkę drogami lokalnymi i straciliśmy na tym trochę czasu (za to oszczędziliśmy z 8 euro).
No więc około 80 kilometrów autoviją A-66, co nam zajęło małą godzinkę.
Do Meridy zajechaliśmy ok. dziesiątej rano. Miasteczko było opustoszałe, co miało wpływ na jakość zwiedzania. Z łatwością dotarliśmy do pierwszego punktu wycieczki – akweduktu.
Zaparkowaliśmy w pobliżu, bezpłatnie, w uliczce obok i poszliśmy sobie zobaczyć, co pozostało z tego cudu rzymskiej inżynierii.