Lotnisko Barajas zrobiło na nas dobre wrażenie.
Czysto, schludnie, nowocześnie – poprzedni pobyt na Terminalu nr 2 poszedł w zapomnienie, a trochę szkoda, bo był spójny z naszą wizją szalonego Hiszpana, który nie zawsze koncentruje się na tym, by było porządnie, jak u Niemca….
Wrażenie zrobiła nas również „maszyna do wydawania żetonów do wózków bagażowych”!!!
Bo moja żona uparła się (bez sensu), że ona chce taki wózek!
Że nie będziemy tym razem dymać z walizami w rękach (bzdura, bo mają kołka), tylko jak jaki lord se pojedziemy tych kilkadziesiąt metrów od taśmy z bagażami do środka lokomocji wózkiem.
No właśnie, dlaczego samochód z wypożyczalnie nazywam środkiem lokomocji?
Ponieważ okazało się, że wyrażenie „samochód na lotnisku” nie oznacza „samochód dostępny bezpośrednio na lotnisku”, a raczej „jak już będziesz na lotnisku, to przyda ci się samochód, a skoro wypożyczyłeś u nas, to do nas przyjedź i go sobie odbierz…”. Na szczęście dojazd do wypożyczalni był w cenie wypożyczenia i rzeczywiście przebiegł bez komplikacji, czego nie można powiedzieć o wydarzeniach, które go poprzedziły.
A było to tak…
No więc – zafascynowany „maszyną do wydawania żetonów” wydobyłem z niej żeton o wartości 1 euro i wetknąłem go w otwór w wózku.
A z wózkiem udaliśmy się do taśmy, na której po chwili jęły tańczyć i pląsać rożne bagaże – kufry, paki, walizki, nasz namiot, nasza walizka… jedna walizka… jedna z dwóch nadanych na bagaż w Gdańsku.
Rzecz jasna, jak przystało na taką sytuację zaczęliśmy sobie żartować, że „oto zgubili nam walizkę, ha ha”. Żartom nie było końca, a w zasadzie był koniec i to rychły – gdy wszyscy pasażerowie rozeszli się we wszystkich kierunkach (ze swoimi wózkami na bagaże lub bez) to my zostaliśmy sami, a naszej walizki nadal nie było.
Nie było jej także w biurze rzeczy znalezionych, gdzie pani udzieliła nam informacji w stylu „nie wiem, gdzie jest walizka, nie wiem, czy się znajdzie, proszę dzwonić pod ten numer, to nie nasza wina – my jesteśmy lotniskiem w Madrycie, a walizkę zgubił Berlin i co mi pan zrobi?”. Tak mniej więcej wyglądało jej tłumaczenie. Problem w tym, ż zrozumiałem to wszystko połowicznie i z kontekstu, ponieważ pani nie znała ani angielskiego, ani niemieckiego, ani polskiego. Znała natomiast świetnie hiszpański i ze swadą i łatwością się nim posługiwała. A ponieważ (jak z resztą 99% populacji Hiszpanów) miała wadę wymowy, to zrozumienie jej było nieco utrudnione. Tym bardziej, że hiszpańskim to ja się posługuję nieco gorzej, mówiąc oględnie.
Z resztą, równie pomocna okazała się pani konsultantka w ubezpieczalni, w której ubezpieczyłem uprzednio bagaż. Jej wypowiedź, którą z kolei zrozumiałem doskonale, brzmiała „no w sumie to yyy, nie mogę panu pomóc… dodzwonił się pan do centrum pomocy, a zaginiony bagaż to nic takiego… yyy, niech pan jutro zadzwoni, bo już nikogo nie ma w biurze, kto się na tym zna….”.
Patrzymy na walizkę, która nam nie zginęła i zastanawiamy się, co jest w środku.
Każda opcja jest zła – albo zostaniemy bez ubrań, albo bez campingowego sprzętu. Kurcze, nie mogły nam zginąć krzesła? Okazuje się, że zginęła walizka na camping – śpiwory, kuchnia, chemia, plaża… Podróżują sobie gdzieś bez nas, nie tęskniąc, nie czując. Jakie to niesprawiedliwe….