napisał(a) Franz » 18.11.2010 22:06
Wstaje nasz pierwszy poranek na wyspie.
Podchodzę do okna - cóż tu widać z naszej rezydencji?
Niebo wprawdzie zachmurzone, niemniej mamy świeżo w pamięci mroźny i śnieżny poprzedni poranek - więc rozkoszujemy się tym, co wokół nas.
Ponad dachem sąsiedniej willi południowe ograniczenie naszej doliny. Pinar de Tamadaba. Oczywiście, bardzo przyciąga mój wzrok, ale nasz wyjazd nie ma charakteru górskiego.
Robimy sobie śniadanie, po czym zaczyna się wyczekiwanie. Po godzinie dziewiątej mamy mieć podstawione auto. Dziewiąta minęła.
Czekamy.
Może auto stoi na drodze i nikt nie wie, gdzie nas szukać? Wprawdzie to Sancho załatwiał i powiedział nma, że przyjdzie ktoś do nas, ale...
Wychodzę z Buganvilli (nie wspomniałem wcześniej - tak się nazywa nasza chałupka) i przemierzam kilkanaście metrów chodniczkiem w górę. Nie ma nikogo. Czekam chwilę. Ruch tu znikomy, gdyż dolina jest ślepa - przejeżdżają tu tylko ci, co mieszkają powyżej.
Wracam do domku. Znajdą nas.
Czekamy.
Mija godzina dziesiąta. Znowu wychodzę na drogę. Cisza...
Co robimy? Może zadzwonić do Sancha? Poczekamy do jedenastej.
Krótko przed jedenastą problem znika - jest auto! Dobrze, że tradycyjna "manana" zabrała tylko niecałe dwie godziny. Załatwiam formalności; płacę kartą, patrząc z nieustającym podziwem w takich okolicznościach, jak pan przeciąga "żelazkiem" po mojej karcie. Pomaga sobie jeszcze grafitem ołówka - załatwione.
Na pierwszy strzał postanawiamy przyjrzeć się najbliższej okolicy. A więc najpierw - ruszamy w górę doliny.