Dzień IObchodziliśmy sie wyspani i gotowi do działania
Zeszliśmy na śniadanie, które okazało się mocno średnie. Często łapiemy się na słabe śniadania hotelowe i zawsze żałujemy, ale zawsze popełniamy kolejny raz ten sam błąd
Coś jednak zjeść się dało, więc w miarę najedzeni pojechaliśmy do Bledu. Podróż krótka bo 7 km. Przejechaliśmy przez miasto i dojechalismy do jeziora, które bez dwóch zdań jest piękne
Wiedziałam, gdzie się kierować, bo poczytałam trochę na różnych blogach. Pojechaliśmy w stronę kempingu i tan zostaliśmy auto za 10 Euro za dzień postoju (trudno
). Naszym celem był szczyt
OJSTRICA, który nie jest jakoś doskonale oznaczony, więc wiele ludzi o nim nie wie. Na górę wiedzie kamienista ścieżka przez las i cała trasa zajmuje około 20 min szybkim marszem cały czas pod górkę.
Warto się pomęczyć dla takich widoków.
Przed długi czas byliśmy na szczycie sami, a po jakimś czasie doszła para Niemców. Gdy schodziliśmy minęlismy trójkę Japończyków lub Chińczyków, których nad jeziorem jest mnóstwo. Zeszliśmy i spacerowaliśmy ścieżką wzdłuż jeziora. Panuje nad nim spokój i błogość - przynajmniej we wrześniu.
Po spacerze przyszedł czas na spróbowanie specjału Bledzkiego czyli
Kremna Rezina. To odpowiednik Polskiej kremówki, ale składa się z dwóch warstw - kremu budyniowego i bitej śmietany. Trzeba tego spróbować. My zjedliśmy na pół, bo ciasto jest spore, słodkie i ma zapewne miliardy kalorii
I tak zleciało nam pół dnia, więc pojechaliśmy do kolejnego etapu naszej podróży czyli do stolicy Slowenii
Lublany. Zaparkowaliśmy auto blisko starego miasta, o dziwo darmowo i ruszyliśmy. Lublana to bardzo kompaktowe i urokliwe miasto. Zadbane i dosyć nowoczesne. Mnóstwo tu modnych sklepów, restauracji i zwiedzających obcokrajowców.
Pojechaliśmy kolejką linową na górujący nad miastem średniowieczny zamek. Bardzo ładny widok i sam zamek również niczego sobie. Na górze jest więcej atrakcji, ale nie mieliśmy czasu na nic więcej.
Zeszliśmy piechotą malowniczymi uliczkami, zatrzymując się na kileiszek Słowińskiego wina w jednej z kawiarnio-winiarni.
Schodząc do miasta napotkaliśmy wiele ciekawych sklepów i nawet Samara załapala sie na przysmaki z piekarni przysmaków tylko dla psów. Muszą być dobre, bo wpyla, aż się uszy trzęsą
Zgłodnieliśmy, wiec szukaliśmy czegoś ciekawego do zjedzenia. Padło na wege-burgery, które okazały się strzałem w 10. Były rewelacyjne, idelanie skomponowane, przyprawione i PRZEPYSZNE. Potwierdził to nawet mój małżonek, który mięso lubi bardzo
Tak nam smakowało, że wzięliśmy jeszcze jednego na wynos na kolację. Nawet się nie zorientowaliśmy jak jest późno. Przed nami około 120 km. i czekajaca właścicielka apartamentu. Ruszyliśmy w drogę. Chwila autostrady i reszta normalną lokalną drogą. Graniaca pusta. Machnęli tylko ręką i znaleźliśmy się w Chorwacji. A do Opatiji zostało tylko 20 km. Dziwne uczucie, gdy za granicą jest tylo taki krótki odcinek do celu
Dojechaliśmy zmęczeni, ale zadowoleni i usatysfakcjonowani czekającym na nas apartamentem. Wszystko jak na zdjęciu, a rezerwowałam przez Airbnb. Widok to pajęczyna świateł Rijeki i riwiery
Mieliśmy iść spać, ale podjechaliśmy na krótki spacer po Opatiji i przywitanie z morze. Już od samego początku mnie zachwyciła. Eleganca, dystyngowana i piękna. Zachwycają budynki i gra świateł. Promenada gwiazd i roślinność odznaczająca się nawet nocą. Doszliśmy do pomnika dziewczyny z mewą i najstarszego Hotelu w Chorwacji - Hotelu Kvarner, gdzie akurat odbywało sie wesele. Przepych wypływał oknami i drzwiami, ale wyglądało pięknie.
Pierwsze spotkanie z Opatiją dobiegło końca i padnięci wróciliśmy do apartamentu