25.07 (piątek)
Wstajemy dosyć wcześnie, bo mamy ambitny plan zwiedzania na dzisiaj. Jest słonecznie i ciepło, ale nie upalnie, czyli w sam raz
Jedziemy do Miskolca. Mamy zamiar zwiedzić zamek Diosgyor.
Twierdza pochodzi z XIII w., była rozbudowywana do XV w. przez króla Ludwiga Wielkiego. Obecnie na zamku odbywa się wiele wydarzeń kulturalno-rozrywkowych. Każdego roku w sierpniu ma miejsce impreza na wzór średniowiecznych przyjęć. Na środku twierdzy jest wystawiany wielki stół z nakryciami dla 5 000 osób. Przy jedzeniu takiej kolacji gości zabawiają różne średniowieczne przedstawienia, jak również średniowieczne tańce i muzyka. Przed ucztą odbywają się turnieje rycerskie i łucznicze oraz jarmark średniowieczny.
My trafiamy na przygotowania przed turniejem rycerskim, który ma się odbyć następnego dnia.
Do zamku prowadzi urokliwa aleja kasztanowców:
Zdjęcie z królem
:
Widok na zamek:
Załapujemy się (przypadkowo) na ekspozycję figur woskowych, prezentującą życie w średniowiecznych Węgrzech:
Niektóre postacie bardzo realistycznie przedstawione:
Wchodzimy do pomieszczenia, gdzie była duża grupa węgierskich turystów z przewodnikiem. Potem okazuje się, że dla indywidualnych zwiedzających wystawa jest niedostępna, ale my nie wiedząc o tym, przynajmniej skorzystaliśmy. Wystawa narzędzi tortur jest natomiast dodatkowo płatna. Dziwi nas to. W końcu zapłaciliśmy za bilety (z tego co pamiętam, to dosyć sporo), a oni każą dopłacać za oglądanie ekspozycji. No trudno, taka polityka.
Następnie wspinamy się na basztę, z której rozciąga się taki widok na dziedziniec i okolicę, który niestety szpeci blokowisko:
Schodzimy, spacerujemy po dziedzińcu, wchodzimy do jednej z sal. Można tam samodzielnie wybić monetę
(oczywiście za dodatkową opłatą). Wydaje mi się to zabawne, więc postanawiam spróbować. Dostaję spory młot, bardzo ciężki, wykonuję zamach i uderzam:
Niestety moje uderzenie było trochę za słabe i moneta nie wybiła się wystarczająco wyraźnie. Pan z litości
wybija mi jeszcze jedną. Mam teraz swoje niedoskonałe dzieło i drugą, porządną monetę.
Idąc dalej, tuż pod murami, natykamy się na uprawy różnych roślin:
Wśród nich zauważam lawendę
:
Zamek zwiedzony. Następny punkt wycieczki to miejscowość Lillafured, uzdrowisko położone w samym sercu Gór Bukowych.
Leży ono u zbiegu dwóch dolin: doliny Garadna i doliny Szinva, na brzegu górskiego jeziora Hámori. Nazwa miejscowości pochodzi od imienia żony jednego z przedwojennych ministrów rolnictwa, która senną wioskę upatrzyła sobie na miejsce corocznego letniego wypoczynku.
Głównym znakiem rozpoznawczym uzdrowiska jest baśniowy hotel, który wybudowano w latach 1927-30 według projektu Lux Kálmána. Jego bryła przypomina bajkowy pałac, którego zgrabne wieżyczki wyłaniają się ciemnych koron drzew i których biel kontrastuje z ciemnymi zboczami gór:
Ogrody z tyłu pałacu:
Hotel otacza rozległy park oddzielony od sztucznego jeziora jedynie drogą prowadzącą do Miskolca. Sam zbiornik powstał w 1813 r. za sprawą budowy tamy na jednym ze strumieni.
Nad otoczonym dróżkami spacerowymi jeziorem Hámori są przystanie łódek i rowerów wodnych oraz stanowiska dla wędkarzy.
Miejsce jest przepiękne, baśniowe. Aż trudno uwierzyć, że te sielankowe okolice mają za sobą industrialną przeszłość, o której świadczą pozostałości XVIII-wiecznych hut i kuźni, przeniesionych pod koniec XIX stulecia do pobliskiego Miskolca. Kilka okolicznych nazw zawiera ponadto rdzeń: hámor- (zniekształcony niemiecki hammer), świadczący o obecności osadników niemieckich. Najsłynniejszym z nich był Henrik Fazola, przybyły z Nadrenii geolog, inżynier i artysta-kowal, ten sam, którego koronkowe bramy zachwycają w Egerze.
W pobliżu uzdrowiska znajduje się wiele grot, z których najsłynniejszymi są jaskinia św. Stefana, jaskinia św. Anny, jaskinia Szeleta i jaskinia św. Istvana.
W pierwszej z nich panuje specyficzny mikroklimat sprzyjający leczeniu schorzeń układu oddechowego (szczególnie astmy), druga znana jest z niezwykłych form i nacieków skalnych, z których wiele przypomina kształtem zwierzęta. Trzecia stanowi raczej olbrzymie i głębokie zagłębienie w zboczu góry. Tu swoje prace prowadził paleontolog Herman Ottó i tu po raz pierwszy odkrył pozostałości po osadzie pierwotnych mieszkańców Węgier.
My decydujemy się na zwiedzanie ostatniej wymienionej - jaskini świętego Istvana.
Niestety przewodniczka mówi wyłącznie po węgiersku, więc zostaje nam tylko podziwianie niezwykłych form skalnych, stalagmitów i stalaktytów. A jest na co popatrzeć
:
W Lillafured znajduje się również piękny wodospad Alsóvizesés, tuż obok pięknego hotelu.
Wodospad, najpiękniejszy na Węgrzech, spływa 20-metrową kaskadą z wapiennego progu na potoku Szinva:
Jest też wspaniały park z takimi niesamowitymi drzewami:
i stacja kolejki wąskotorowej, którą można dojechać m.in. do zamku Diosgyor:
Chcemy zobaczyć przyjazd wagoników. Zamiast tego jednak widzimy taki obrazek
:
Na koniec pobytu w Lillafured zdjęcie pani pilnującej straganu
:
Opuszczamy bajkowe uzdrowisko. Bardzo się nam tu podobało. Zmierzamy z powrotem, do Bogacs, ale po drodze planujemy jeszcze zatrzymać się w Egerze. Uwielbiam zwiedzać, więc po całym dniu intensywnego oglądania, nie czuję zmęczenia. Mój mąż chętnie by już wrócił na camping i poszedł na kąpielisko, ale udaje mi się go namówić na mały spacer po Egerze
Eger to miasto liczące 62 tysiące mieszkańców położone u wrót Gór Bukowych, zaledwie 130 km na wschód od Budapesztu. Jest bez wątpienia najatrakcyjniejszą miejscowością północnych Węgier. Ukochane przez biskupów i mecenasów miasto, słynie z męstwa, term i wina egri bikavér ("byczej krwi"), zachwyca bogactwem zabytków, urokiem wąskich uliczek i egzotycznym powiewem orientu, gdy na placyku u stóp tureckiego minaretu w nozdrza uderza mocny aromat kawy z kafejki za rogiem. (tyle, cytując internetowy serwis o Węgrzech)
Zaczynamy od neoklasycystycznej bazyliki z lat 1831 - 1836, drugiej co do wielkości na Węgrzech:
Potem udajemy się na główny miejski deptak. Zbaczamy z drogi i wchodzimy na piękny dziedziniec (być może na tyłach jakiegoś klasztoru) z fontanną pośrodku:
Danusiu, pomóż proszę, bo nie mam pojęcia, gdzie byliśmy
i jakoś nie mogę tego "wygooglować".
Pora na obiadokolację. Gdy kończymy jeść, zbierają się okropne, ciemne chmury. Lada chwila spadnie deszcz.
Mało tego, zaczyna się burza. Niestety musimy powoli zbierać się z Egeru.
Jeszcze parę zdjęć zrobionych z bramy na zalane deszczem ulice:
Nie odpuszczam do końca. Biegnąc w deszczu, chcę zobaczyć słynny minaret, pozostałość po meczecie. W końcu to prawdziwy ewenement w tej części Europy. I stawiam na swoim, mimo, że mąż najchętniej schowałby się w suchym i ciepłym aucie.
Minaret:
Niestety tylko tyle Egeru udało nam się zobaczyć, ale na pewno jeszcze tu kiedyś wrócimy.
Cały dzień obfitował za to w atrakcje i poznawanie ciekawych miejsc.
Wieczorkiem idziemy na baseny. Jest piątek i akurat tego dnia można skorzystać z nocnej "sesji" na kąpielisku
Moczymy się od 20.30 do 23.00, bo wtedy baseny ostatecznie zamykają. Dziwi nas to, że jest bardzo niewiele osób. Opuszczamy kąpielisko jako ostatni
Tego nam było trzeba
Fantastyczny pomysł z tymi nocnymi "moczeniami". Jest to możliwe dwa razy w tygodniu, chyba w piątki i w poniedziałki.
Polecam wszystkim te nocne sesje, zwłaszcza, że są tak mało popularne (a może tylko my mieliśmy tyle szczęścia i tak dużo miejsca dla siebie w basenie?
).
Ostatni dzień wakacji spędziliśmy aktywnie i bardzo ciekawie.
Co ja mówię: ostatni, jeszcze pozostaje jutrzejszy dzień, chociaż to już głównie powrót do domu.
Nie kończę jeszcze swojej relacji. Przyjdzie czas na jutrzejsze wrażenia z przejazdu przez Słowację i podsumowanie całych (głównie chorwackich) wakacji
Pozdrav