23.07 (środa)
Dzień wyjazdu...
Mogłoby się wydawać, że zerwiemy się skoro świt, żeby wyjechać jak najwcześniej. My jednak nie mamy takiego zamiaru. Przeciwnie, śpimy do oporu, bo mój mąż spędzi wiele godzin za kółkiem, musi się wyspać. Chcemy jednym skokiem dotrzeć z okolic Dubrovnika aż na Węgry, i to na Węgry północno-wschodnie, bo w okolice Egeru.Poza tym godzina wyjazdu jest wykalkulowana tak, żeby jadąc całą noc, dopiero rano dotrzeć na camping w Miskolcu (taki był pierwotny plan). Musimy przejechać hektary Bośni, potem znowu kawałek Chorwacji (Sławonii) i spory odcinek na Węgrzech.
Mojemu mężowi nie przeszkadza jazda w nocy i na szczęście jest bardzo czujnym kierowcą, ale nie chcę też szafować jego siłami.
Mimo wszystko nie udaje się nam wyjechać z Orasaca przed 13
Pakowanie całego "dobytku", zwijanie namiotu, zajmuje bardzo dużo czasu. Mam wrażenie, że ruszamy się dużo bardziej smętnie niż zwykle. To na pewno dlatego, że nie jest nam wesoło. Do tego pogoda - niebo zachmurzone, czuję, że ciśnienie niskie i głowa mnie boli. Aha, będzie padać! Moja głowa jest niezawodnym barometrem. Jak się potem okazuje, i tym razem nie myliła się i to jak się nie myliła!
Ale póki co, jedziemy sobie wspaniałą drogą, Jadranką zwaną
Mijamy Neum:
Tylko machamy Bośniakom z daleka paszportami.
Kierujemy się na Metkovic, gdzie chcemy przekroczyć granicę z Bośnią. Najpierw jednak zatrzymujemy się w miasteczku, w pizzerii przy stacji benzynowej. Wolimy napełnić żołądki w Chorwacji, dalej może być różnie
Widok sprzed pizzerii na zielone wody Neretwy (dziś tak pięknie nie błyszczą w słońcu). Strasznie wieje:
Jemy na zewnątrz, żeby przynajmniej patrzeć na Neretwę. Wiatr jednak wzmaga się i jest coraz chłodniej. Zamawiam więc herbatę na rozgrzewkę, zapominając, że w Chorwacji picie herbaty oznacza niemal chorobę
Dostaję oczywiście jakieś ziółka, przypominające w smaku miętę.
Trudno, jakoś przełykam
Ruszamy dalej w stronę przejścia granicznego. Dojeżdżamy do strasznego korka, wiele samochodów się wycofuje. Patrzę na mapę i decyzja: jedziemy na inne przejście, w miejscowości Prud. Mijamy wioskę Vid, w pobliżu której znajdują się ruiny starożytnego miasta Narona. Szkoda, że nie mamy już czasu na zwiedzanie. Zresztą pogoda nie zachęca do opuszczania samochodu, robi się coraz zimniej i lada chwila spadnie deszcz. Nasz kochana Chorwacja żegna nas smutnym niebem, ale przynajmniej jest nam mniej żal...
Po krótkiej kontroli (na szczęście na tym przejściu nie ma kolejek), jedziemy dalej, już bośniackimi drogami, które pozostawiają wiele do życzenia. Najpierw kierunek Mostar (niestety tym razem bez zatrzymywania się, nie mogę tego odżałować
). Po drodze takie widoki tego niesamowicie pięknego, górskiego i odludnego kraju:
Kozy
:
Krów w tym roku nie widzieliśmy (w 2007 r. przed Sarajevem było ich mnóstwo)
Mostar, niestety tylko przejazdem
:
I już za Mostarem, meczet:
Zatrzymujemy się na chwilę w kanionie Neretwy, żeby rozprostować kości (zimno!):
Dalej jest jeszcze piękniej:
Koniecznie musimy tu kiedyś przyjechać!
Dalej droga jest "nieco" gorsza:
Kierujemy się na miejscowość o wdzięcznej nazwie Jajce
Okazuje się ona pięknym miastem z twierdzą malowniczo położoną na wzgórzu i wodospadem tuż pod nią. Mimo deszczowej już pogody Jajce prezentują się znakomicie. Zaczynam kombinować, żeby w przyszłym roku jechać do Cro przez Bośnię, a nie przez Austrię i zatrzymać się tu po drodze. Tylko gdzie?
I jak na zawołanie, 5 kilometrów za Jajcami, nad pięknym jeziorem Plivsko, widzę tabliczkę: camping. No to już wiemy, gdzie przyjedziemy za rok
Zdjęć z tej części trasy niestety nie mamy, bo zapadł zmrok i strasznie lało.
Muszę jeszcze wspomnieć, że tunel pomiędzy Jajcami a Banja Luką jest zamknięty i kierują nas objazdem przez Mrkonjić Grad.
Droga jest coraz bardziej kręta. Jedziemy serpentynami wzdłuż kanionu rzeki Vrbas, żałując, że nie pokonujemy tej trasy w dzień i nie widzimy tego, co przypuszczamy, musi być przepiękne. Droga wije się niestety jak rzeka, więc w trudnych warunkach (deszcz i noc) jedziemy wolno.
Granicę bośniacko-chorwacką przekraczamy w miejscowości Gradiska, dopiero koło 22. A więc mamy poślizg w stosunku do tego, co sobie zaplanowaliśmy. Jesteśmy strasznie głodni! Z suchego prowiantu zostały już tylko moje ulubione chorwackie ciasteczka "Koexi"
Próbujemy znaleźć jakąś otwartą restaurację, pizzerię, bar, cokolwiek w sławońskich miejscowościach. Niestety bez efektów. W uzdrowiskach Lipik i Pakrac po godzinie 22.00 zjedzenie czegokolwiek graniczy z cudem. Otwarte są tylko puby, knajpki, ale my chcemy jeść, a nie pić. Kończy się tak, że w centrum Pakraca, wyciągamy deskę, chleb, pasztet i robimy sobie szybkie kanapki przy aucie
Dalszą część trasy przez Chorwację pamiętam jak przez mgłę, bo najedzona zapadałam w krótkie drzemki. Wiem, że powinnam "pilnować" kierowcy, ale głowa sama mi leciała. Trochę to nieodpowiedzialne z naszej strony, jechać tak długo (jeden kierowca, bez zmiennika), ale daliśmy (przede wszystkim mój mąż) radę! Węgierską granicę przekraczamy koło 1.00 w nocy. Ale o tym, co nas spotkało u "Madziarów", napiszę w następnym odcinku