Dziś ostatni odcinek
Już podczas wycieczki do Mali Losnij czuć było, że wakacje się kończą
Na koniec zostawiliśmy sobie miejscowość Beli - tym razem na północy wyspy. Wcześniej wspominałem, że na początku wąskie drogi nad przepaściami były dla mnie pewnego rodzaju wyzwaniem, później było już ok. u jeździłem jak u siebie
Okazało się jednak, że np. droga do Lubenic - to była bułka z masłem. Drogę do Beli pamiętam dokładnie do dzisiaj....
Nie pamiętam jak długo jechaliśmy, ale po prawej stronie mieliśmy skalną ścianę, po lewej (czyli po stronie Magdy
przepaść...
No - między przepaścią, a samochodem była jeszcze zardzewiała balustrada, ale nie zaufałem jej. W każdym razie droga była na tyle wąska, że nie było szans, aby wyminąć się z jakimkolwiek samochodem... Na szczęście nic nie jechało. Dopiero później, gdy już chodziliśmy po Beli widziałem śmieciarkę, w której działać musiał tylko pedał gazu
bo kierowca, nie zwalniał i nie zwracał najmniejszej uwagi na to czy jest wąsko czy szeroko, czy ktoś jedzie czy nie - mistrz!
Udało nam się dojechać do Beli. Okazało się, że na koniec wakacji zostawiliśmy sobie prawdziwą perełkę. W Lubenicach wydawało nam się, że jesteśmy na końcu świata... Po zobaczeniu Beli muszę powiedzieć, że tych końców musi być co najmniej dwa.
Beli położone jest na górze nad samym morzem, wygląda dosłownie jak z bajki - otoczone lasami i oczywiście morzem. Sama miejscowość bardzo kameralna, wąskie uliczki, kościół... Czas zatrzymał się tu pewnie ze sto lat temu...
Ale Beli to nie tylko miejscowość - wokół wioski jest coś w rodzaju ścieżki edukacyjnej. Przez dobre dwie godziny można chodzić po okolicy i podziwiać zabytki. My jednak najpierw - po zwiedzeniu Beli - poszliśmy na kawę do bardzo sympatycznej restauracji. Tam dwie ciekawe rzeczy pierwsza: nad wejściem do restauracji plakat z pielgrzymki JPII z 2003 roku.
Druga: odwiedziłem tam WC i muszę powiedzieć, że takiego widoku przez okno jeszcze z ubikacji nie widziałem
Po kawie postanowiliśmy ruszyć szlakiem ścieżki edukacyjnej. Na pierwszym przystanku - konkretnie: most z czasów rzymskich - jak czytamy w przewodniku - jedyny zachowany w całości nad Adriatykiem.
Później idziemy, idziemy i idziemy.... Po drodze mała jaskinia i pełno jaszczurek. Aż doszliśmy do drogi, którą przyjechaliśmy i podziwiamy Beli. Na niebie widać jakieś wielkie ptaszyska - czytamy w przewodniku, że to sęp białogłowy, który ma gdzieś tu swoje gniazda.
Po drodze - chyba z dwa razy wyprzedził nas jeszcze koleś w śmieciarce, ale szczęśliwe dotarliśmy do wioski. Wycieczka ścieżką edukacyjną zaostrzyła nam apetyty - poszliśmy do pierwszej z brzegu restauracji. Zamówiliśmy jedzonko i ucięliśmy sobie pogawędkę z właścicielem. Okazało się, że knajpa powstała na początku XX wieku, w czasie wojny stacjonowali w niej włoscy żołnierze, czego pamiątki można podziwiać na półce: winiacze Stalin, Hitler i Mussolini.
Wzmocnieni sałatką z hobotnicy poszwędaliśmy się raz jeszcze po miejscowości i pojechaliśmy do domu tzn. do namiotu. Po drodze wstąpiliśmy jeszcze do Cresu, żeby zrobić zapasy na zimę... W końcu następnego dnia mieliśmy wyjeżdżać
:(:(
Kupujemy rakije i winiacze prosto z kadzi, jeszcze raz spacer po Cresie i do namiotu. Wieczorem idziemy na pożegnalną kolację - Magda płacze po raz pierwszy
Następny - ostatni już dzień w Chorwacji zaczynamy od pakowania, później jeszcze ostatnia kawa w Timunie i obowiązkowo kąpiel w morzu... Z pola wyjechaliśmy około 14.00 - ale po drodze zatrzymaliśmy się (jakiś kilometr za polem namiotowym
w Martinscicy na kawie, posiedzieliśmy sobie pod palmami - w końcu nie ma się co spieszyć do domu... (Magda znowu płacze
Wreszcie około 16.00 wyruszamy - dokładanie tą samą drogą, którą przyjechaliśmy. Szybko docieramy na prom - humory coraz gorsze...
Później już Opatija, Postojna i... jesteśmy już po za Chorwacją
:(:( Dalej: Ljubljana (tam tankujemy paliwko) Maribor, później Graz i Wiedeń. W Mikulovie jesteśmy około 2.00 w nocy. Muszę przyznać, że w drodze powrotnej jechało mi się świetnie - przez Austrię przejechaliśmy bez przystanku (zatrzymałem się tylko zaraz za granicą żeby kupić winietkę). Bolid nawet 140 km/h jechał (fakt, że przez krótką chwilę
W Mikulovie robimy dłuższy postój i spanie. Śpimy w aucie - ale tylko 2-3 godziny. Okazuje się, że w nocy jest już zimno i spać w samochodzie się nie da. Jedziemy więc dalej. Czechy bez problemów - pilot znowu na 6. W Zabrehu tankujemy do pełna i około 7.00 przekraczamy polską granicę. Wydaje się, że jesteśmy już domu i faktycznie do Wrocławia jakoś się jedzie (pod Wrocławiem zrobiliśmy sobie jeszcze dłuższy postój), ale później - to jest dramat..... Rowerzysta, traktor i PKS - takie coś muszę wyprzedzać co jakiś czas. Jedzie się fatalnie. Finał jest taki, że przed Poznaniem dochodzi do baaardzo ostrej wymiany zdań między kierowcą i pilotem. Ostatnie 20 km jedziemy w ciszy
Ale dojechaliśmy.
I kilka słów podsumowania:
Chociaż od naszego powrotu minął miesiąc to wciąż jesteśmy pod wrażeniem Chorwacji. Nie mamy wątpliwości, że były to nasze najlepsze wakacje. I nie chodzi tylko o to, że morze ciepłe i widoczki ładne... Urzekła nas niesamowita atmosfera tego kraju, mili ludzie i przede wszystkim ich spokój na co dzień. Zresztą - Magdzie wystarczy właczyć cro-przeboje i zaraz płacze.
Mam nadzieję, że za rok znowu tam pojedziemy. (będę chyba robił notatki - żeby relacja była lepsza....)
A na sam koniec wielkie dzięki dla Macieja (tego w niebieskiej koszulce
za to, że cierpliwie doradzał, sprzęt pożyczył, ale przede wszystkim za to, że zaraził nas Chorwacją.
Pozdravki.
PS. Gdyby były pytania - służę pomocą.