Nieoczekiwana zmiana planów
Niesamowicie brzmi panująca tu kompletna cisza. Zwykle w takich miejscach słychać cykady, szum poruszanej wiatrem roślinności, czy jakiekolwiek inne dźwięki. Tutaj nic.
Kilkanaście samochodów ustawionych jeden za drugim, parę osób, nieruchomo stojących na poboczu. Jedni samotnie inni w małych grupkach, a wszystko, jak gdyby stanowiło element jakiejś martwej natury. Ruchomej instalacji, którą teraz, na noc uśpiono naciśnięciem guzika.
Co kilka minut instalacja jednak ożywa, gdy kolejne maszyny zostają uruchomione, a cała kolejka posuwa się kilka metrów by po chwili znowu zapaść w odrętwienie i absolutną ciszę. Ciszę, brutalnie zakłócaną niekiedy podjeżdżającymi bez kolejki autobusami, które po kilku minutach wracają puste.
Światło latarki poruszyło się.
Stojący przed nami samochód włączył właśnie silnik i mijając stojący na poboczu znak "stop" rusza powoli w kierunku pogrążonego w ciemnościach kamienistego placu na którym majaczą dwie, ledwo widoczne sylwetki. Kilkadziesiąt metrów dalej, plac kończy się, a po obu stronach wąskiej drogi stoją rzędem kontenerowe pawilony tonące w światłach latarń. Nad drogą dość pokaźnych rozmiarów dach w kształcie odwróconej litery "V" sugeruje drugą stronę granicy.
Światło latarki znowu poruszyło się. Włączam silnik i podjeżdżamy. Serbski policjant, po spojrzeniu na tablicę rejestracyjną robi minę wyraźnie zdziwioną.
Podaję paszporty uśmiechając się luzacko, a on zabiera je i nawet nie spojrzawszy do środka zaczyna istne przesluchanie.
Kto? Dokąd? Po co? Dlaczego tędy? Jaką drogą? Na jak długo? I co za licho nas tu w ogóle przyniosło...
Zaczynamy wyjaśniać więc
, że jesteśmy turystami, że jedziemy w góry, do Albanii, że przez Prisztinę i Prizren, że do Kukes, że tranzytem, że to, że tamto.
On słucha kręcąc z niedowierzaniem głową, a jego mina wyraża całkowitą dezaprobatę
, że zamiast jak normalni ludzie pojechać sobie gdzieś na wczasy do Toskanii, czy innego
Costa del 'coś', nam chce się pchać po nocy do Kosova po to tylko, aby zaraz potem znaleźć się w Albanii.
Dziwacy!
"Ojjj poprzewracało wam się w tych głowach, poprzewracało" chciałoby się sparafrazować Stanisława Tyma i pamiętną scenę w londyńskim banku z filmu "Miś".
Tymczasem policjant zapisuje coś w grubym notatniku, oddaje paszporty, wciąż nawet ich nie otworzywszy i daje znak, że możemy jechać.
Ruszamy.
Przy drodze stoi wielka tablica informująca, że
"na terytorium Kosova Zielona Karta jest nieważna i wymaga się, aby wszystkie pojazdy zarejestrowane gdzie indziej niż na terytorium Kosova, Macedonii, Serbii, Czarnogóry oraz BiH posiadały specjalne, wewnętrzne ubezpieczenie".
Czuję, że będą z tego powodu kłopoty...
Obok rzędem stoi kilka autokarów czekających na wjazd do Serbii. W środku włączone oświetlenie i strażnicy graniczni. Niektórzy podróżni śpią, inni zaspanymi ruchami grzebią w torbach usiłując znaleźć w nich paszporty.
Na zewnątrz panuje ogólna nerwowość. Nasze dokumenty lądują w kantorku.
Okazuje się, że tarasujemy drogę i mamy odjechać! Zjeżdżamy więc na pobocze, aby uwolnić przejazd.
Kierowcy mają udać się do pobliskiej budki po ubezpieczenie i wrócić tu zaraz! Idziemy we trzech. Podaję przez okienko dowód rejestracyjny, a wąsaty niezbyt miły urzędnik zaczyna wklepywać dane do komputera. W pewnym momencie kolega pyta ile to będzie kosztować i okazuje się, że po 50 euro od osobowego i 130 za busa.
Nie, nie, my jedziemy tylko tranzytem, wyjaśniam. Facet denerwuje się, zaczyna coś krzyczeć
pokazując na ekran i łamanym angielskim mówi, ze minimum 15 dni za 50 lub 130 euro i ani centa mniej.
Co za antypatyczny typ!
Widzę, że coś kręci, że rozwijalne menu w oknie programu ma jeszcze inne opcje, ale ten trzyma łapę na myszy i upiera się, że nie. Sytuacja zaognia się i komplikuje, gdyż w naszej załodze pojawiają się, delikatnie rzecz ujmując, głosy protestu przeciw wysokości opłaty. W pewnym momencie wąsacz rzuca opryskliwie, że albo płacimy, albo nie pojedziemy do Albanii i tym stwierdzeniem "przegina pałeczkę".
Owszem kolego, pojedziemy tak, czy inaczej, jak nie tędy to inną drogą. Mamy czas i możemy nadrobić te parę setek kilometrów. "No problema".
W tej samej chwili rozlega się przesądzający sprawę tzw. głos rozsądku w postaci jednej z naszych koleżanek, która stwierdza, że przecież możemy odwrócić trasę i zamiast północ--południe pokonać ją w odwrotnym kierunku. Tu i tak nic nie wskóramy, więc zamiast tracić czas na kłótnie wracajmy i rano jedźmy do słonecznej Macedonii, a stamtąd do Albanii. Najpierw na południe, a później na północ, w góry.
O! I właśnie takiego rozwiązania teraz potrzebujemy
Ech, kobiety. Tyle wojen przez nie wybuchło, ale jednocześnie któż inny potrafi równie skutecznie wygasić zarzewie rodzącego się konfliktu...
Kosovarom mówimy, że jednak rozmyśliliśmy się i wracamy, zabieramy dokumenty i pakujemy do wozów.
Odjaaazd!
Dochodzi pierwsza w nocy, a tu okazuje się, że po serbskiej stronie zmieniła się w międzyczasie obsada graniczna.
Znowu zaczyna się przesłuchanie, tym razem jednak wyjaśnienie, że po prostu zawróciliśmy z granicy nie będąc
de facto w Kosovie kończy kontrolę. Przeglądają jeszcze tylko paszporty szukając stempli, dziwią się widząc albańskie z zeszłego roku, i w miarę szybko pozwalają jechać.
Uff, chyba wszyscy mamy już dość wrażeń, bo kilkaset metrów za granicą znajdujemy zjazd nad strumyk i nie bacząc na nic postanawiamy zostać tam do rana.
Szybko rozbijamy obóz i wkrótce, pochyleni nad rozłożoną na masce Kii mapą ustalamy dalszą marszrutę, a ja, po kilku łykach
Skopskiego* czuję, jak zaczyna kręcić mi się w głowie.
Druga w nocy, chyba już czas na jakiś odpoczynek...
* --
Skopsko to nazwa piwa produkcji macedońskiej dostępnego również w środkowej i południowej Serbii. Zaw. alk. 5,6%.