(dokończenie z poprzedniej strony)
Odchodzimy od brzegu Seno Otway. "Seno" - tak się nazywają tutejsze fiordy. Skręcamy teraz w boczną pomostową alejkę i dochodzimy do jednej w wieżyczek widokowych.
Nie widać z niej wiele więcej, niż z chodnika - ruszamy więc dalej, by tuż przy samym pomoście natknąć się na pomnik pingwina.
Pomnik jednak czasem łypnie okiem, albo lekko przekręci łebek.
Mijamy jeszcze kilka kolejnych nielotów, ale ciągle nie możemy się doliczyć tych pięćdziesięciu tysięcy. No cóż, resztę próbujemy nadrobić wyobraźnią.
Trasa zatacza koło i rozpoczynamy powrót do parkingu.
Żegnamy Seno Otway, rzucamy jeszcze okiem na tandetne pamiątki w kiosku, zatrzymujemy głośnym wołaniem kierowcę, który rusza mimo, iż brakuje dwójki pasażerów.
Dobiegają wystraszeni, że mogliby tu pozostać nawet bez bagaży i teraz już autobus rusza w dalszą trasę. Najpierw powrót do szosy i potem przejazd na północny zachód. Zapada zmrok i do Puerto Natales dojeżdżamy po godzinie 22:00.
Godzina była jednak chyba i tak za wczesna, bo zarezerwowane pokoje nie były jeszcze gotowe na nasze przyjęcie. Musimy chwilę czekać na dole, przy recepcji; potem wchodzimy po schodkach na piętro. Na korytarzu piętrzą się plecaki, ułożone w stosy - prawdopodobnie właśnie dostały nakaz eksmisji z pokojów, które mamy zająć my. Wiesia z Tomkiem dostają pokój z szerokim łożem i telewizorem, a ja z Danielem wprowadzamy się do niewielkiego pokoiku, prawie w całości zastawionego czterema pryczami. Nastawiamy budziki na siódmą, jako że poranny autobus ma nas zabrać o 7:45 i zawieźć do Parku Narodowego Torres del Paine.