napisał(a) Franz » 03.09.2010 14:29
Widzimy inną czteroosobową grupkę - wielkie wory, potężne statywy, mocno wypasiony sprzęt fotograficzny, łącznie z profesjonalną kamerą wideo. Ustawiają zagajnik statywów, uruchamiają samowyzwalacze i schodzą z miradora, zagłębiając się w las. Ostatni znika operator kamery po wycelowaniu jej dokładnie w ścieżkę. Patrzymy po sobie - chyba wrócą po ten sprzęt? Chyba tylko uwieczniają moment schodzenia w dolinę.
Przez chwilę nie dzieje się nic, po czym... z lasu wyłania się pierwszy z nich dziarskim krokiem. Za nim w równych odstępach maszerują następni, mijając swój sprzęt. Zatrzymują się dopiero poza obiektywami i wracają, by go wyłączyć i poskładać. Aha! Więc nie chodziło tu o zejście, tylko o wejście - kiwamy głowami ze zrozumieniem.
Jesteśmy świadkami jeszcze innej sceny. Do odpoczywających blisko nas dwóch chłopaków podchodzi jakiś inny, przedstawia się - ma na imię Lukas - i prosi o... No właśnie. Do widoku ludzi chodzących wszędzie z yerba mate zdążyłem przywyknąć podczas wcześniejszej wizyty w Argentynie i Urugwaju. Charakterystyczne naczynie w kształcie tykwy czy małego dzbanuszka, wystająca rurka, tzw. bombilla, czasem jeszcze termos z gorącą wodą; pojedynczy przechodnie, grupki, pary na romantycznych randkach - wszyscy z yerba mate. Pierwszy raz jednak widzę, jak ktoś zupełnie obcy podchodzi i prosi o kilka łyków ciepłej yerby. Oczywiście, dostaje bez chwili ociągania. Rurka przechodzi z ust do ust, niczym fajka pokoju.
Czas na nas. Opuszczamy widokowe miejsce i obniżamy się nieco, dochodząc nad skraj urwistego w tym miejscu wąwozu. Szukamy tego drugiego wariantu powrotu, ścieżki, która poprowadzi dnem kanionu. Nic z tego - nie ma takiego wariantu. Tamta ścieżka prowadziła tylko od wylotu doliny do małej zapory na Rio Fitz Roy. Czyli dobrze zrobiliśmy rano, nie wybierając tej drugiej opcji - musielibyśmy szybko wracać do właściwej ścieżki.
Jeszcze rzut oka w głąb wąwozu, do którego w tym miejscu spada kaskadami mały potok i już przed nami ostatni fragment trasy. Schodzimy wśród pofałdowanych wzgórz do El Chalten. Spoglądamy na zegarek - spokojnie zdążymy na nasz autobus. A więc bez nadmiernego pośpiechu kierujemy się do hotelu po nasze bagaże.