Przechodzimy na kolejne platformy widokowe. Niestety, na długich odcinkach drzewa przesłaniają nam Perito Moreno. Czasami słychać huk rozpadających się lodowych zrębów, po których następuje głośny plusk i szelest rozpływających się po wodzie brył, nie udaje mi się jednak ani razu uchwycić tego zdarzenia obiektywem aparatu. Z któregoś punktu widokowego dostrzegam akurat kolejny statek, zbliżający się do czoła lodowca - wydaje się stąd taki maleńki w obliczu potężnej, niebieskiej ściany. Może nas też ktoś przedtem z tego miejsca obserwował...
Znów nachodzą mnie refleksje natury geograficzno-klimatycznej. Przebiega tędy pięćdziesiąty równoleżnik, a więc jestem w miejscu, ściśle odpowiadającym położeniu mojego domu na półkuli północnej. Jezioro położone jest na wysokości 200m n.p.m., czyli niżej jeszcze niż stoi mój dom. Jest końcówka lata. Za progiem mojego domu rozciąga się lodowiec... Ufff… dobrze, że tak nie jest.
Wracamy do autobusu. Odjazd mamy o 16:10, przyjeżdżamy więc do El Calafate o przyzwoitej godzinie. Robimy wymianę w kantorze i wreszcie mamy argentyńskie peso. Za dolara dostajemy 3,50 peso, widzimy więc teraz dokładnie ten niekorzystny przelicznik w autobusie, gdzie trzeba było zapłacić 60 peso lub 20 dolarów. Z Danielem wracamy do hotelu, podczas gdy Wiesia z Tomkiem zostają jeszcze w centrum. Daniel napalił się bardzo na argentyńską specjalność - parrillada. Jest to zestaw przeróżnych grillowanych mięs, serwowany na czymś w rodzaju małego piecyka. Niestety, okazuje się, że w naszym hostalu jest już na to zbyt późno, ale wskazują nam knajpę w pobliżu. Próbuję odwieść Daniela od tego pomysłu, ale na próżno.
Knajpę znajdujemy szybko. Już jej wygląd świadczy o niezbyt niskich cenach; znów próbuję zniechęcić mojego towarzysza, ale i tym razem bezskutecznie. Znam to danie z poprzedniej wizyty w Argentynie i wiem, że nie damy rady pochłonąć wszystkiego. Kiedy przynoszą nam kolację, jedyny ratunek widzimy w ściągnięciu do nas Tomka i Wiesi - niestety, mają wyłączony telefon. Robimy więc, co w naszej mocy, ale i tak sporo jeszcze zostawiamy. Proponuję nieśmiało Danielowi podzielenie się kosztem tej lukullusowej uczty, jednak mój kumpel jest niezłomny - on zaprosił, on płaci. Cóż, może chociaż symbolicznie zrewanżuję się jakimś piwem przy najbliższej okazji.
Wracamy do hotelu w tym samym czasie, co i pozostała dwójka i resztę wieczoru spędzamy w przeuroczej antresoli. Jako że wreszcie zakupiliśmy rozpuszczalnik, więc idzie na stół wódka, którą targałem na plecach przez Torres del Paine. W dalszej kolejności gasimy pragnienie piwem z tutejszej lodówki - czas mija szybko i wesoło. Jeszcze przed pójściem do łóżek robimy sobie pamiątkowe zdjęcie za ladą recepcji, wspólnie z Manuelą. Będziemy naprawdę miło wspominać America del Sur.