Przelot do Punta Arenas
Większą część lotu odbywamy w nocy, jako że lecimy w kierunku przeciwnym do ruchu obrotowego ziemi. Gdyby tak się uwolnić od przyciągania ziemskiego, wystarczyłoby zawisnąć nad globem i poczekać, aż Ameryka sama podjedzie pod samolot. Póki co, używamy jednak samolotu w tradycyjny sposób, ale mimo to wstaje dzień, zanim dolatujemy nad Andy. Niestety, nie siedzę przy oknie, zapuszczam tylko z daleka żurawia między nosy przyklejone do szyb. Zaraz po minięciu górskiego łańcucha, samolot schodzi do lądowania.
Jesteśmy w Chile i natychmiast zaczyna się zabawa z wyszukiwaniem żywności. Pieski wywąchują w bagażu podręcznym moje podróżne kajzerki, co skutkuje ich konfiskatą. Próbuję ocalić chociaż jedną, wołając że ją zjem, ale panowie służbowi nie wyrażają zgody - chyba im też zapachniała sucha krakowska. Sprawdzają moją deklarację, ale mam zakreślone zgodnie z prawdą, że wwożę żywność. Gdybym nie miał, mogłoby się okazać, że właśnie zakończyłem patagońską przygodę. Zabierają mi deklarację, przyklejając do plecaka jakiś karteluszek. Udajemy się do głównej odprawy, gdzie następuje prześwietlanie bagaży i odbiór deklaracji. Danielowi zabierają kabanosy i inne łakocie, Tomek z Wiesią wykłócają się przez dłuższy czas, wskazując na daty ważności, próżniowe foliowanie, pasteryzację - w końcu są przepuszczani, a mnie panowie pytają o deklarację.
Mówię, że zabrano mi ją przy wstępnej kontroli, przyklejając poświadczenie tego faktu na plecak. A gdzie to poświadczenie? Ooo... najwyraźniej klej był kiepski. Sprawdzam, szukam - nie ma karteluszka. Przeprowadzam cały wywód ponownie, wzbogacając go jeszcze o informację na temat konfiskaty mojego prowiantu. Chyba brzmię przekonująco albo mają mnie już dość - machają ręką, że mam już sobie iść. Zabieram więc plecak, w którym wjeżdża właśnie do Chile ponad pięć kilo smakowitej kontrabandy.
Przechodzimy na lotnisko krajowe. Do Santiago dolecieliśmy Iberią, ale dalej mamy linie LAN. Są problemy z automatycznym check-in'em, w końcu robimy to ręcznie. Nadajemy bagaże a resztę czasu poświęcamy finansom. Wymieniamy walutę po 582 peso za dolara i od razu stajemy się krezusami - mam ponad sto tysięcy w kieszeni.
Do Patagonii można się dostać, albo przez Buenos Aires, albo przez Santiago de Chile. Ucieszyłem się, kiedy tańszą opcją przelotu okazał się wariant chilijski, gdyż Buenos zdążyłem poznać kilka lat wcześniej, kończąc tam trasę brazylijsko-argentyńsko-urugwajską. Cóż z tego - jesteśmy właśnie w Santiago, ale brak nam czasu, by wyskoczyć poza lotnisko i zwiedzić miasto. Jest już nasz samolot - zajmujemy miejsca i pokonujemy ostatni odcinek trasy.
Mamy miejsca przy oknie, tyle że po prawej stronie, a Andy uparcie trzymają się lewej. Już wiemy, że w drodze powrotnej też musimy usiąść z prawej, by mieć ciekawszy widok.
Z prawej tylko Pacyfik się prezentuje, dopiero pod koniec lotu pojawia się trochę lądu po naszej stronie. Najpierw lekkie pofałdowania, potem prawie płasko, jakaś woda, za nią ląd - domyślam się, że to już Cieśnina Magellana.
Samolot schodzi do lądowania i za chwilę stajemy na płycie lotniska. Kilkanaście osób, które wysiadło razem z nami, rozeszło się w różne strony, powsiadało do stojących samochodów, odjechało i... zostaliśmy we czwórkę.
Zaczynamy czatować na jakiś przejeżdżający samochód, ale bez większych efektów. Tomek wchodzi z powrotem do budynku i po chwili nas woła - spokojnie, poczekamy w środku. Ktoś już zadzwonił po swojego znajomego z miasta i ten zaraz po nas przyjedzie.
Rzeczywiście, zajechał niebieski samochód, wpakowaliśmy się do środka i za dwa tysiące od głowy zostaliśmy zawiezieni pod nasz hostal Costanera.
W środku trochę ciasno, ale całkiem miło. Mamy dla siebie pokój z piętrowymi pryczami, jest mały salonik, jadalnia, łazienka z gorącą wodą - cóż więcej chcieć. Wyskakujemy na miasto.
Pora jest jest dosyć późna, ale trzeba przynajmniej zakupić jakieś piwko i oblać szczęśliwy przylot. W markecie kupuję kilka flaszek litrowego piwa, upewniając się, że kaucję dostanę z powrotem, gdy oddam butelki. Wracamy do hoteliku i oddajemy się błogiemu lenistwu, potem wieczorna toaleta i przed nami pierwsza noc w Patagonii.