W drodze powrotnej zahaczamy jeszcze o plażę, gdzie spomiędzy drobnych zielono-brązowych kamyczków wyrasta na wpół uschnięte, rozłożyste drzewo. Dochodzimy do rozstajów i rzucam propozycją, by spróbować nie oznakowaną niczym ścieżkę odchodzącą w prawo. Tomek obawia się jednak, że się zapuścimy gdzieś w mokradła, stracimy czas i w efekcie nie zdążymy do wodospadu. Cóż, ze mną jak z dzieckiem - wracamy znajomą dróżką do szerokiej szutrowej drogi, by nią skręcić ostro w prawo. Kontroluję kierunek marszu, oceniając że posuwamy się praktycznie równolegle do przebytej właśnie trasy.
Wkrótce dochodzimy do Rio Paine, tuż poniżej wodospadu. Widać jej rwący nurt w skalistym wąwozie i bliskie ujście do Lago Pehoe. Jeszcze kilkadziesiąt kroków w prawo i stajemy nad Salto Grande. Wodospad nie jest może aż taki wielki, jak sugerowałaby jego nazwa, ale wywiera bardzo miłe wrażenie. Do tego, słońce na rozpylonej mgiełce ponad stopniem kaskady tworzy łuk tęczy. Schodzimy niżej i widzę tabliczkę ze strzałką wskazującą kierunek na Mirador Cuernos. To ta nieoznaczona ścieżka, z której chwilę wcześniej zrezygnowaliśmy. Cóż, zamiast dwustu metrów, przeszliśmy około dwóch kilometrów - nie można nam zarzucić, że nie jesteśmy ambitni.
Wracamy do reszty towarzystwa - ja normalnym krokiem, Tomek sprintem. Zwalnia z posterunku Wiesię i Daniela, których spotykam już idących nad wodospad. Zasiadamy obok naszych rodaków - obieżyświatów i korzystając jednocześnie ze słońca, wdajemy się pogawędki. Oczywiście, padają również pytania, skąd kto jest. Wymieniam moje kolejne miejsca zamieszkania, począwszy od rodzinnego Bytomia, którego nie zdążyłem nawet poznać. Jarek - który jest tylko przyszywanym Krakusem - woła do kogoś ze swojej grupki:
- Hej, słyszołżeś? Tukej momy jeszcze jednego Ślonzaka!
Od razu zainteresowanie tamtego i pytania:
- Skąd? Z Bytomia? A kiedy się urodziłeś? Przed wojną czy już po?
Zastanawiam się, jaką wojnę ma na myśli. Bałkańską? Koreańską? Futbolową?.. Bo chyba nie wyglądam na kogoś, kto się urodził przed wojną światową. Proszę go więc o uściślenie.
- Niee... - śmieje się - o pierwszą mi nie chodzi. O drugą. Przed czy po?
A więc jednak. Mógłbym mieć na oko ponad 70 lat. Oj, lustereczko...
Za chwilę zdziwię się ponownie, słysząc, że w takim razie nie mogę być prawdziwym Ślązakiem, bo przecież po wojnie te tereny zasiedliła w całości ludność z kresów wschodnich.
Ręce mi opadają. Cóż, pogratulować znajomości najnowszej historii własnego regionu...
Wkrótce nadjeżdża stado autobusów. Obieżyświaty ładują się do jednego, my mamy bilety kupione na innego przewoźnika i po chwili - w krótkich odstępach - odjeżdżamy na wschód. Droga prowadzi między jeziorami Nordenskjold i Sarmiento. Siedzę po lewej stronie, by jeszcze ostatni raz spojrzeć na Torres del Paine. Pogoda jest piękna, widoczność doskonała - trochę szkoda, że nie mieliśmy takiej na początku, ale dobrze, że później zostaliśmy sowicie wynagrodzeni. Nie mija pół godziny i wysiadamy przy Guarderii Laguna Amarga, zamykając w ten sposób naszą chilijską pętlę. Oddajemy się błogiemu lenistwu, czekając na autobus, który nas zabierze do Argentyny.