Rzymski sprint
24.07 (czwartek)
Na zwiedzanie Rzymu mamy tylko jeden dzień. Tak mało, że aż niemożliwe. Jednak dla większości to tylko powtórka, więc możemy sobie pozwolić na pewną nonszalancję w zwiedzaniu. Do znanych miejsc dostajemy się kolejką, metrem, na piechotę. Zaczynamy od Watykanu i Bazyliki Św. Piotra. Schodzimy do podziemi. Szeregi grobów z dawnymi papieżami i ten, za którym tęsknimy: przed płytą nagrobną JP2 stoi zawsze tłum. Łzy, bezgłośne i głośniejsze modlitwy. Próba skupienia. Nagle mi się przypomina dotyk Jego ręki, tak blisko tego miejsca, tak niedawno... Nie chcę patrzeć na grób. To tylko płyta. Nie chcę łez. Przecież to, co najważniejsze i tak żyje...
Bazylika wywiera wrażenie jak zawsze wielkie, przyćmione tłumami turystów. Podziwiamy architekturę, rzeźby, muskamy rękę św. Piotra, wysłuchujemy historii o szaleństwie i zniszczeniu Piety. Jeszcze spojrzenie na Apostołów tkwiących na portalu bazyliki, detale skłóconych architektów i chwila czasu na złapanie oddechu.
Z Watykanu ruszamy przez Most Anioła na podbój Rzymu. Bazyliki zaczynają się mieszać, już nie wiem, gdzie jakie rzeźby, jacy święci, jakie relikwie, jakie wieki. Zapamiętuję tylko obrazki - kaplicę wypełnioną mniszkami śpiewającymi jak anioły i zawzięcie się przy tym wachlującymi, długotrwałą spowiedź, gdy penitent stoi przed konfesjonałem, tak, aby wiedzieć twarz księdza, zaskoczenie portretem JP2 wśród papieży, którzy odeszli już do historii, bałkańska żebraczka pod drzwiami, światłocienie Caravaggia, wyślizgane Święte Schody, na których bolą kolana, promień światła w Panteonie...
Starożytne kolumny, budowle, historie też się nakładają na siebie. Tylko bruk uruchamia wyobraźnię na tyle, że słyszę stuk i szelest kroków, jak tykanie zegara - tyle odmierzonych wieków. Punkty obowiązkowe: Pomnik Ojczyzny z marynarzami, hiszpańskie schody z muzykami i tłumem, Fontanna di Trevi z wrzucaniem pieniążków. Szybka kawa w małym, swojskim barze, gdzie na moment wpadają urzędnicy na sjestę. Jak w szybkim biegu wrażenia się zacierają, stają się kolorową smugą, w której trudno dostrzec konkretne kształty. Pozostaje jednak wrażenie: miły był ten dzień, i mógłby jeszcze dalej trwać...
Autostrada słońca i zachód słońca w Dolomitach
25.07 (piątek)
Mknęliśmy Autostradą Słońca co koń wyskoczy, musieliśmy bowiem być w schronisku Refugio Coldai przez godz. 20. A do schroniska trzeba było jeszcze dojść. Żadnych postojów, żadnego zwiedzania, żadnych bocznych dróg. To był najbardziej dla mnie nużący kawałek podróży.
W końcu jesteśmy u celu, ale czeka nas jeszcze szlak do schroniska. Zwyczajnie mi się nie chce, ale cóż robić, trzeba iść. Droga łagodnie się wznosi odsłaniając coraz piękniejsze widoki, Wierzchołki gór mienią się złociście w blasku zachodzącego słońca.
Już mi się chce tu być i wędrować przez Dolomity. Jak najdłużej. Idziemy wśród skałek, kwiatki mienią się barwami, krowy jak z Milki pasą się spokojnie, w końcu widać schronisko Coldai (2132mnpm). W przedsionku szeregi butów, kijów, kurtek. Kwaterujemy się w 22-osobowym pokoju, zaduch potworny, na pewno nie będę mogła spać! Zasypiam natychmiast.
Dolomity. W końcu zawsze trzeba zejść z gór...
26-27.07 (sobota-niedziela)
Rankiem część ludzi rusza na ferratę na Civettę (3220mnpm) Coś mnie ciągnie, wstaję razem z nimi, ale wiem, że nie mogę iść na ten szlak. Obiecałam osobistemu dziecku... No, a przecież żal... Tylko patrzę w niknące sylwetki. Jakoś się pocieszę.
Powoli wstaje pozostała część ekipy. Śniadanie jemy nieśpiesznie, zapodaję sobie kawę latte - zaskakująco pyszna jak na schronisko. Plan mamy taki, aby przejść się lżejszymi szlakami, obejrzeć jezioro, dotrzeć na przełęcz lub gdzie oczy poniosą. Snujemy się więc lajtowo. Widoki przepiękne, bajkowe skalniaczki, jezioro jak szafirowe oczko. Błogostan.
Chłopców wabi szczyt zwieńczony krzyżem naprzeciwko Civetty (do dziś nie wiem jaki?). Idziemy tam we trójkę. Rewelacja. Jednak bardziej kameralna grupa w górach jest o wiele milsza niż tłumek. Idziemy czerwonym szlakiem, zaczynają się skałki, gdy docieramy do krzyża, robimy sobie zdjęcia samowyzwalaczem i tysiące widoków, bo każdy kadr piękniejszy od poprzedniego.
Lokujemy się wygodnie na szczycie i chłoniemy piękno, spokój, uniesienie. Jest tak cudownie, że nie chce się schodzić, ale cóż, i bogowie schodzili na ziemię...
Na dole spotykamy resztę towarzystwa i grupkę wesołych Włochów w koszulkach z sówką - Civettą, gdy robię im zdjęcie proponują mi wymianę koszulek. Odmawiam spłoszona, ale ze spóźnionym, jak zwykle refleksem myślę sobie: czemu by nie? Miałabym Civettę!
Chętnie bym jeszcze tu została, chciałabym poczekać na ferratowców, ale Ga namawia mnie, aby już schodzić do autokaru. Więc ruszamy:
Gdzie pochłonie nas prąd szarych ulic i dni,
Powracamy, choć tam próżno szukać nam miejsca.
Z pokonanych już skał w dół schodzimy i my,
Pozostały wśród skał nasze serca.
I przestańcie się spierać o bzdury,
Każdym krokiem potwierdzam tę myśl,
Że piękniejsze od gór - tylko góry,
W które jutro dopiero masz iść.
[W.Wysocki]
W połowie drogi łapie nas burza. Nie cierpię! Zmoczone jesteśmy do suchej nitki, bo nie wzięłam kurtki. Może to i lepiej, bo przy krótkich spodenkach, mało się przemoknie, tylko ma się prysznic. A w suche rzeczy zaraz się przebierzemy. Czekamy na zdobywców Civetty, gdy widzimy helikopter krążący w okolicach ferraty. Boję się. Szczęśliwie jednak wszyscy wracają cali i zdrowi. Leje nadal.
Pokonujemy góry serpentynami. W Cortina Ampezzo robimy ostatnie zakupy, za chwilę opuścimy Włochy, nocą przemierzymy Austrię, miniemy Słowację... Noc mija szybko. I sama nie wiem, czy cieszę się z powrotu do Polski, czy żal mi tego, co przemija...
Zostaje tylko fotografia?
Teraz kołyszą mnie sycylijskie melodie sączące się przez słuchawki: dźwięki bałałajki i lekko schrypnięty głos śpiewaka wyśpiewującego niezrozumiałe, ale całkiem jasne słowa piosenki. Patrzę na obrazki na ekranie, z których każdy jest nie tylko zdjęciem, ale i kotwicą do czasu i miejsca, gdzie trzymałam aparat w ręku. Jeszcze czuję smak i zapach pomarańczy z Wąwozów Alcantara... Tylko słońce już nie to. Inne powietrze, inny zapach, inny dotyk. Namolnie ciśnie się nieco zniekształcona liryka:
Kiedy się miało szczęście, które się nie trafia:
szczyt wulkanów i ziemię całą,
a została tylko fotografia
- to, to jest bardzo mało.