shtriga napisał(a):Moja Sycylia to był tylko jednodniowy wypad z Malty katamaranem do Pozzallo, kawałek plaży (cuuuuuudne, ogromne muszelki), wyjście na jeden z kawałków Etny, Taormina i krótkie postoje w okolicy. Urzekła mnie zieleń wyspy!
Więc niech słowo - Etna - stanie się ciałem
A właściwie kolejnymi słowami
Ciekawa jestem, czy podobne mamy wrażenie z wulkanu...
21.07 (poniedziałek)
Taniec na wulkanie
Według greckiego mitu, wulkan wziął swoją nazwę od imienia nimfy Ajtne (Etna), córki Uranosa i Gai. Ajtne rozsądziła spór między Hefajstosem i Demeter, kto będzie władał Sycylią. Wulkan stał się więzieniem tytanów, a płomienie były ich ognistym oddechem.
Etnę już zobaczyliśmy wcześniej, podczas którejś wieczornej jazdy - jej czubek żarzył się stróżką wypływającej lawy. Najwyższy, europejski wulkan, ciągle czynny - huczący, zgrzytający, dymiący, plujący ogniem. Jak mówili nam miejscowi, ostatnio Etna jest wyjątkowo spokojna, była więc szansa, że dotrzemy na sam szczyt. Ostatnia erupcja była w maju 2008, a niszczycielską siłę objawił wulkan w 1971, kiedy lawa zniszczyła kolejkę linową i obserwatorium astronomiczne. Podjeżdżając na parking widzimy dachy domostw, kościoła, sterczące wśród zastygłej lawy. Groza narasta.
Podjechawszy na wielki parking, udaliśmy się do kolejki. Z górnej stacji kolejki na wysokości 2500mnpm wiła się trasa, którą jeździły terenowe busy podwożące turystów do podnóża góry. My poszliśmy na piechotę. Najpierw trasą oficjalną wśród pyłów wzniecanych busami, potem skrótami przez pustynię czarnego żużlu. Do pewnej wysokości sięgają murawy wysokogórskie z ostrożółtymi kwiatuszkami, potem jakieś porosty, dalej juz zastygła lawa z płatami stale leżącego śniegu. Zdarzają się jakieś pojedyncze owady - wszędobylskie biedronki. I to by było tyle życia na wulkanie.
Zdjęcie przez okienko kolejki, dlatego taki żółte
Busy dojeżdżały do Torre Filesolo (2919), gdzie można było zrobić spacer wokół starej kaldery lub ruszyć na szczyt. Po chwili odpoczynku ruszamy właśnie tam, na sam wierzchołek, jak głosi tablica: na własną odpowiedzialność. Szlaki nie są oznakowane, a my jesteśmy pierwszą grupą z naszej ekipy, więc nie wiemy do końca, gdzie nas ta droga zawiedzie. Turystów tu jak na lekarstwo, oprócz nas idą jeszcze jakieś trzy Francuzki. Przed nami charakterystyczny czubek wulkanu z zażółconą krawędzią. Idziemy początkowo przez pustkę usianą różnymi formami lawy, by za chwilę zacząć podejście na sam szczyt. Mam moment wahania. Ten wulkan budzi respekt. Nie wiemy jak się zachowa, i gdzie poleje się lawa czy wystrzelą bomby wulkaniczne i popiół, Etna ma bowiem 270 kraterów bocznych (później dowiemy się, ze koleżankom, które nie zdecydowany się na podejście na sam szczyt zaczęło pryskać ogniście pod nogami, co wszystkich wokół skłoniło do szybkiej ucieczki)
Wtem słyszę szmer
Pada z nieba popiół...
A to się tylko obsunęła ziemia
Pod czyimś szybkim nierozważnym krokiem.
Powoli ruszamy pod górę. Podejście jest ostre i mało stabilne. Żużel osuwa się spod nóg, często krok w górę jest okupiony osunięciem się w dół. Kije są tu bardzo przydatne. Przydałaby się jeszcze maska, bo trudno się oddycha. Pył i dymy nieco przyduszają, a jeszcze wysokość robi swoje. Brakuje tchu. Idę krok za krokiem, powolutku, liczę kroki - 10 kroków, odpoczynek, 10 kroków... itd.
Już widzę, że Il Padrone jest na szczycie, wreszcie i ja jestem u celu. Na samym szczycie opary tak buchają w twarz, że zdaje się, że trzeba będzie szybko schodzić, ale na szczęście wiatr zmienia kierunek i jest trochę powietrza. Odsłaniają się też widoki. Widać ostro ścięty krater z barankami dymków wydobywających się ze ścian. Roztacza się stąd widok na rozległą, czarną pustynię i wielkie stare kaldery. Dalej widać u podnóża pola, gdzie rozsiadły się wioski, miasteczka, winnice. Ogarnia mnie euforia, nieomal tańczę na wulkanie z poczuciem, że nigdy tej chwili nie zapomnę. Wrażenie niespotykane. Etna z wierzchu ciemna i niedostępna, ale w środku - wieczny ogień.
Zejście, wbrew obawom, okazuje się bardzo łatwe. Nogi same niosą, stopy miękko zagłębiają się w podłożu, tak, że pięty wyhamowują i nie leci się na pysk, tak jak się spodziewałam. Trochę jak zejście po świeżym śniegu. Po prostu, aż chce się biec. Biegnę w obłokach pyłu, który potem jest wszędzie - w butach, we włosach, na skórze (gdy się myję na parkingu woda jest czarna). Wynosimy na sobie trochę Etny, wynosimy ją w kawałkach lawy, w powielonych ujęciach zdjęć, w pamięci jako jedno z najbardziej ekscytujących przeżyć.
22.07 (wtorek)
Pożegnanie z Sycylią: smak pomarańczy i Taorminy
Ostatni dzień na Sycylii. Teraz już wiem, że w słowie "Sycylia" więcej jest znaczeń niż tylko nazwa geograficzna. Żal, że tak krótko tu byliśmy, jeszcze tyle zostało do zobaczenia, do przeżycia, ciągłe nienasycenie. Może po to, aby chciało się wracać? Wyjeżdżamy więc z Noto. Jeszcze po drodze chcemy zobaczyć
Wąwóz Alcantara, ponoć piękny przełom rzeki z dziką przyrodą. Nie jest łatwo tam dotrzeć. Kluczymy jakimiś ścieżynkami, dobrzy ludzie pokazują nam drogę, upał daje w kość. Wreszcie jesteśmy na miejscu. Okazuje się, że wstęp podstawowy jest płatny 5 euro (oprócz tego można wykupić dłuższą trasę, rafting i jeszcze inne atrakcje). Dróżka wiedzie przez bujny zagajnik śródziemnomorskiej roślinności - znów opuncje, agawy, pomarańcze.
Zaraz urwisko o głębokości 50m i meandrująca w dole rzeka, po której brodzą turyści w wypożyczonych kaloszach, aby zimna rzeka im jakiejś krzywdy nie uczyniła. Można tam zejść schodami lub zjechać windą. Pięknie, ale chyba jednak nie warte tych pieniędzy. Przynajmniej na drogę powrotną zrywamy pomarańcze prosto z drzew: wyjątkowo słodkie i soczyste, bez tej plastikowej otoczki, jaką znamy z naszych sklepów.
Pod wieczór dojeżdżamy do
Taorminy, położonej na stokach Gór Pelorytańskich. Jest to najsłynniejsza miejscowość turystyczna Sycylii. Na górę, na której jest ulokowane miasto wwozi nas busik, stamtąd już idziemy spacerkiem główną promenadą. Wśród kolorowego tłumu i zgiełku zachwyca średniowieczna architektura: zwieńczone blankami pałace, wąskie uliczki i małe place, połączone urokliwymi schodkami. Dochodzimy do Piazza Aprile z bramą prowadzącą do starówki. Stąd roztacza się wspaniały widok na roztacza się piękny widok na Morze Jońskie, na którym akurat kołysze się majestatyczny pięciomasztowiec, widać też lekko dymiącą Etnę.
Jeszcze rzut oka na katedrę, której fasadę zdobią blanki z czasów normańskich. A przed nią stoi świątynia z centaurką, symbolem Taorminy. Tłoczno tu. I zgiełkliwie. Trzeba nabrać trochę oddechu i pogapić się z perspektywy kawiarnianego stolika, tak jak to zwykli czynić tubylcy. Zasiadamy więc w jednej z licznych kafejek.
Ja biorę, jak zwykle kawę latte, Ga ma ochotę na sałatkę. Kawę już dawno wypiłam, a na sałatkę nadal czekamy; czas mknie nieubłaganie. Robi się nerwowo: nawet jeśli zaraz przyniosą danie, to i tak na wynos nie zabierzemy, z Ga nie zdąży jej zjeść. Musimy odwołać zamówienie, ale jest to trudne, nie z powodów językowych (tutaj akurat mówią po angielsku), ale obyczajowych. Oznajmiamy więc, że rezygnujemy, bo nie mamy czasu. Kelner przyjmuje to spokojnie, ale kucharka drze się z iście włoskim temperamentem, że chyba nam się pomyliło, że to nie MacDonalnds. Akurat zdajemy sobie z tego sprawę, chętnie byśmy poczekały, ale wybaczcie, realia nam nie pozwalają. I zmykamy, i tak już spóźnione...
Za chwilę ogarnia mnie zgoła inny nastrój - wjeżdżamy na prom i żegnamy się z Sycylią... Mam nadzieję, że nie na zawsze.